Następnego przedpołudnia „Dozgonny” miał wolne, więc odwieźli mnie na dworzec,
uściskali i wsadzili do autobusu relacji Gdańsk – Krynica Morska.
Chyba się trochę zdrzemnęłam. Wczoraj wieczorem długo siedzieliśmy razem,
popijając naleweczkę porzeczkową z ubiegłego roku produkcji Jarosława,
plotkując i oglądając stare zdjęcia. Mary miała jeszcze w planie poczytać mi
coś wspominkowego z jej pamiętnika, ale nie wypadało tego robić przy „
Dozgonnym”, więc dałyśmy spokój.
Otworzyłam oczy, gdy mijaliśmy Sztutowo. Gdybym to wiedziała, jak
nazywała się dawniej ta mieścina z plażą bielusieńką jak z reklamy Bounty? Nie
pamiętam, nie było szyldu, a czytać przecież już umiałam. Stał tylko zwykły
przystanek PKS na kiju, a my, to znaczy moja o dziewięć lat starsza kuzynka i
ja robiłyśmy wyprawę na dziką plażę z rosnącymi na niej mikołajkami. Woda była
płyciutka i przejrzysta, ze śmigającymi spod ręki i nie dającymi się złapać
małymi, posrebrzanymi w słońcu rybkami, a las pełen jagód.
Było to dawno, tak dawno, że KM. nosiła jeszcze
podwójną nazwę Krynica Morska ─ poczta Łysica.
Mój autobus przemierza teraz ten las. Po prawej stronie tory kolejki
wąskotorowej, za nimi równie głębokie leśne gęstwiny. Są piękne w swoich odcieniach
soczystej, dojrzałej zieleni. Wagoniki kolejki mijają nas i te same pewnie będą
wracać. Trochę country. Może znajdę czas, aby i taką eskapadę zrobić? Ale na
wszystko mam niestety tylko trzy dni.
Końcowy przystanek, wysiadam i jestem mile podniecona.
Czuję przyjemne łaskotanie w brzuchu.
Na własną rękę wyruszam na spotkanie wspomnień.
***
Nie bardzo wiem, w którą stronę się udać …
Powinnam znaleźć ulicę Teleexspresu i pensjonat „U Reni”, gdzie mam
rezerwację noclegów. Pytam o nią przechodnia, wyglądającego na tubylca i
wędruję ulicą pod górę, mijając kafeterię, piekarnię, kilka smażalni ryb,
kioski z pamiątkami, pizzerię, oraz grupy wczasowiczów z dziećmi udające się po
obiedzie na plażę.
Wszystko jest inne, ale fragmenty
lasu z wysokimi sosnami, ozdabiające skwery między pensjonatami pozostały. Bogu
dzięki, chociaż to. Wysokie, wieloletnie, a więc muszą być te same.
Przy ulicy Teleexpresu, kiedyś Villenstrasse zachowały się też piękne,
przedwojenne willowe budynki. Kupiłam po drodze w kiosku ostatnią, leżącą za
szybą książeczkę pt. „Dzieje kąpieliska i kurortu w Krynicy Morskiej” i
usiadłam na ławce. Czytam stare nazwy ulic, oglądam między stronami czarnobiałe
zdjęcia z dawnych lat.
Hotele, których już nie ma, pawilony plażowe i ludzie, którzy w retro
romantycznych strojach spacerowali kiedyś po molo.
Ostseebad Kahlberg – Terrasse vor der
Strandhalle.
Perełki dawnych lat. Nostalgia pur
i czytając obszerne komentarze dochodzę do wniosku, że autor „Dziejów kąpieliska”
musi kochać Krynicę Morską tak samo mocno, jak i ja.
„Podobno ─ jak pisze Dariusz Barton, życie kulturalne w kurorcie toczyło
się z wielką werwą już od około 1915 roku. Dziesiątki pensjonatów oferowały
swoim gościom rozrywkę na wysokim poziomie, godną najwyższych sfer. W Krynicy
nikt się nie nudził, nie narzekał na brak uciech, nie miał wrażenia, że trafił
na pustynię pełną piasku z fatamorganą w postaci morza z ciepłymi i zimnymi
łazienkami. W przerwach między koncertami, balami czy posiedzeniami przy kawie,
towarzystwo przechadzało się po Ulicy Interesów, Promenadzie Plażowej oraz
Ulicy Willowej prezentując drogie kreacje, rozsiewając i łowiąc ploteczki
wymieniając grzeczne ukłony. W nocne wieczory całowano się przy blasku
księżyca, obiecywano sobie dozgonną miłość i rozdzierano naiwne serca.”
(A mojego serduszka nikt niestety nie rozdarł, bo miałam sześć lat i
przybyłam tu 50 lat później. Szkoda!)
„Na Zalewie Wiślanym organizowano regaty, w których regularnie
uczestniczyło 50 – 60 jachtów.
Zwycięzcom, złote puchary wręczał burmistrz Krynicy. Odbywano liczne
wycieczki piesze po mierzejowych, bajkowych lasach i rejsy „białą flotą” do
położonych w pobliżu miast i majątków.
Były do dyspozycji wczasowiczów również kasyna gier i sale bilardowe, a
najbardziej popularnymi ─ pensjonaty: Belvedere, Bellevue i Czarny Wieloryb.”
Jakie romantyczne nazwy! Szkoda, że już nie istnieją.
Mój nazywa się po prostu „U Reni” i powinnam tam zgłosić już swoje
przybycie, bo chyba od godziny siedzę naprzeciw wejścia do wymienionego i
posilam się kupioną po drodze w piekarni drożdżówką, błądząc myślami w książeczce
o historii tego miasteczka.
A więc naprzód! Powitałam gospodarzy i zakwaterowałam się w pokoiku
trochę większym od dziupli dzięcioła. Wiedziałam, że to jednoosobowe maleństwo
z łazienką na korytarzu, ale naprawdę nie potrzebuję komfortu, gdy jak archeolog
wyruszam na odkopywanie wspomnień.
Każde moje przybycie nad morze, obojętnie jakie by ono nie było, polskie czy
zagraniczne, zaczynam od wędrówki w kierunku plaży. Pokłóciliśmy się o to
kiedyś z Horstem... W Lido de Camaiore we Włoszech, po wyładowaniu maneli z samochodu, Horst
zamiast pójść ze mną przywitać morze, położył się na hotelowym łóżku i wziął za
czytanie kryminału, a to dla mnie było nie do pojęcia.
Wyruszam teraz też sama i wcale
mi to nie szkodzi. Sosny chwieją się i szumią, morze szumi… Zamiast
wybetonowanego przejścia, specjalnie wybieram dziką drogę przez las, bo to jak
spacer w dzieciństwie z niepowtarzalnym zapachem torfu i żywicy wymieszanego już z nagrzanym, południowym
powietrzem.
Idę takimi samymi jak kiedyś, piaszczystymi, wydeptanymi ścieżkami, przecinanymi
rozgałęzionymi korzeniami sosen.
Przypominały mi wtedy węże ukryte w piachu i trawie. Wyprawiając się tamtego
pamiętnego lata, z ciocią i resztą dzieciaków na plażę przeskakiwałam zawsze
przez korzenie, nie chcąc nadepnąć węża. Zahaczyłam za to o coś innego, urywając sandałkowy paseczek, a dalsza
wędrówka odbyła się na bosaka.
Zdejmę teraz lepiej moje klapki, bo a nuż historia się powtórzy?
Przed zejściem na plażę ─ stoisko. Sprzedają „Amerykańskie złoto” –
czyli gorące kolby kukurydzy, czytam zachęcający napis na prostokątnym kawałku
kartonu.
Oj, nabieram apetytu, zaraz sobie jedną kupię, ale najpierw: t a t u a ż.
Dawno chciałam mieć. Taki na niby, malowany, podobno ma wytrwać dwa tygodnie.
To zależy też, jak często się człowiek myje, prawda? ─ Śmiejąc się wybieram
wzór z zeszytu i miła dziewczyna maluje mi na przedramieniu pięknego,
grafitowego motyla.
Pogodę mam piękną jak na
zamówienie, o dzięki Bogowie!
I piasek taki jak dawniej, miałki, piszczy pod stopami. Podwijam nogawki
jeansów i wchodzę po kolana do wody, a
potem brodzę brzegiem w kierunku latarni. Siadam pod wydmą i pełnymi garściami
czerpię radość tego popołudnia. Mewa przelatuje z piskiem nisko nad moją głową
i wtedy dzwoni też komórka.
Horst… On w szpitalu, ja na plaży… On po pomyślnej operacji, założone klamry,
za trzy dni może chyba już wrócić do
domu,
Dora u dziadków, wszyscy doglądani przez Frau Kiefer, naszą sąsiadkę, a u
mnie słońce zachodzi i po niebie zaczynają snuć się chmurki, jak wyrzuty sumienia.
Nie zdążę wrócić do jego powrotu.
Frau Kiefer i jej męża spotykałam czasem na schodach. Wypytywali o
zdrowie teściów, kiwali głowami i mówili: no tak, nie wiadomo jacy my będziemy
na starość…
A synowa ─ czarna owca, siedzi sobie nad morzem… Cholera.
Powoli wracam w kierunku małego centrum. W ogródku restauracji, którą mijam
gra zespół. Na drzewach zawieszone lampiony robią nastrój, niektóre przytulone
pary zaczynają tańczyć. Zadowoleni, opaleni nawiązują znajomości, sezonowe
sympatie, a może miłości na całe życie?…
─ Kochać… ta... tam,… jak to łatwo powiedzieć…
Kochać… ta… tam… tylko to, więcej nic… Bo miłooość… ─ zaczyna śpiewać solista zespołu, naśladując
Szczepanika.
W studenckich czasach, gdy zamiast do domu jechałam na weekend do Mary, w
wałęsaniach po plaży towarzyszył nam Seweryn Krajewski.
─ Morza szum, ptaków śpiew, złota plaża pooośród drzew…
wszystko to w letnie dnii przypomina ciebie mi,
przypomina ciebie mii, sza la la la, o, o, o, o.
Tyle lat, a dalej piękne i słowa pamiętam… jakaś prywatka, jakiś chłopak,
jak przez mgłę. Tylko melodia została…
Wrócę do pani Reni, ale muszę jeszcze coś zjeść po drodze. Czuję się
zmęczona wrażeniami dzisiejszego dnia.
Może rybka, smażony sandacz lub halibut postawi mnie na nogi?
I koniecznie lodowate piwko !
A potem spać ! Dobrze, że poduszeczkę, mój jasiek zabrałam ze sobą z domu. Coś do przytulenia.
***
O której
dzisiaj słońce wstało?
Zapomniałam naładować komórkę, nie wiem, która jest godzina. Wyskakuję z
łóżka, wciskam kabel od ładowaczki do kontaktu, włączam pokojowe radio i zaraz
potem słyszę w telefonie dzwonek i głos Mary:
─ No i jak ci tam koteczku?
─ Dzięki, jest super. Wyspana, robię kawę i zaraz wyruszam.
─ Jasne, po to tam przecież pojechałaś.
─ Buziaki, do wieczora!
Rozczochrana jestem. Faktycznie
jak kotek i to angorowy, bo włosy w nieładzie, jakieś pokręcone, ale motyl
jest, siedzi dalej na moim ramieniu. Lecę pod prysznic. Motyla nie myję, Horst
musi tato zobaczyć. Grzałką zagotowuję wodę, rozpuszczalna neska, słodzik,
śmietanka w małych pojemniczkach. Czuję się trochę jak na obozie wędrownym ,
gdy pakuję do plecaczka ręcznik, kostium kąpielowy, mleczko przeciwsłoneczne i
przybory do pisania. A nuż mi coś do przyjdzie do głowy, co trzeba będzie
natychmiast zapisać?
Zaglądam jeszcze raz do książeczki –jak przewodnika i ogarnia mnie wzruszenie. Przy ulicy Teleexpressu mieści
się kościółek, do którego chodziłam czasem z ciocią. A więc już wiem, w którą
teraz pójdę stronę.
„Bracia Mniejsi Kapucyni w Krynicy Morskiej
Parafia pod wezwaniem św. Piotra Apostoła i św. Franciszka z Asyżu” –
czytam historię kościoła umieszczoną na tablicy przy wejściu do wnętrza.
„Obecność kapucynów związana jest z pierwotną kaplicą pod wezwaniem
Gwiazdy Morza, która wybudowana została w okresie międzywojennym, a poświęcona
1939 roku przez biskupa warmińskiego. Po wojnie pierwsi bracia kapucyni
przybyli z prowincji warszawskiej.
Ponieważ tereny objęte kapucyńską opieką duszpasterską obejmowały też
strefę przygraniczną, władze PRL-u prowadzące politykę antykościelną postanowiły ograniczyć
działalność posług sakramentalnych. Otuchą dla duszpasterzy i wiernych była
wizyta Stefana Kardynała Wyszyńskiego, Prymasa Polski w Krynicy Morskiej 24
kwietnia 1958 roku. Niestety w 1964 roku, przebywającym przy kościele kapucynom
wręczono pisemny nakaz opuszczenia Krynicy M ”. Biedni braciszkowie.
I co, wyjechali? Niee! Jak głosi historia ─ „zamieszkali w dwóch
niewielkich piwnicznych
pomieszczeniach pod kościołem.
Pomimo dużego napływu wiernych (poza sezonem parafia liczy tylko około
tysiąca osób) msza św. mogła być sprawowana tylko we wnętrzu małego kościoła.
I w takich warunkach dzielni zakonnicy pracowali aż do 1978 roku.
29 maja 1978 roku ustawiono na placu przykościelnym łódź, na której sprawowano
mszę św.”
Wszystko się zgadza. To miejsce ma nastrój.
„Z czasem wybudowano za kościołem nowy klasztor, w którym mogli
zamieszkać duszpasterzujący kapucyni.”
Zrobiłam kilka zdjęć i weszłam do
środka kościółka. Lubię małe, wiejskie kościoły. Duże – zachwycają swoją
monumentalnością, bogactwem, ale przytłaczają mnie. One są jak obszar bez
ścianek działowych z kanapą na środku pokoju.
Małe kościoły są przytulne i
tajemnicze, swojskie.
Tu mieszka Pan. Drewniane
sklepienie, strop z belkami, okienne witraże na
bocznych ścianach wpuszczają rozproszone, kolorowe światło.
Nad głównym ołtarzem, w dość nowoczesnym stylu bardzo ładne malowidło. Na nim Chrystus
stojący na barce, a wokół zebrani
Apostołowie. Poniżej krzyż, taki sam jak przy łodzi na dworze. Chodziłam tutaj
z ciocią przed laty, ale niewiele pamiętam. Wtedy wnętrze z pewnością było inne, ale dziś cieszę się, że odnalazłam
je.
─ Dzięki Ci Boże za Horsta, za dzieci moje i wnuki, i daj mi proszę siły,
abym mogła znieść wszystko to, co dla mnie jeszcze przewidziałeś. Amen.
I wychodzę na słoneczną ulicę. Teraz czas na plażę!
Zbiegam innym dojściem po chodnikowych płytach i już jestem obok plażowej tawerny i wypożyczalni drewnianych, białych leżaków. Zamiast nich, dawno temu stały kosze, które miały wypisane na plecach swoje numery.
Ciągnę jedną Liegę[1]
za sobą, zapadam się co chwilę w piachu i parkuję niedaleko
wydmowego wzgórza.
Młody chłopak, obsługujący wypożyczalnię włączył głośnik z muzyką.
Wszystko wskazuje na to, że w tym roku Piotr Szczepanik zawładnął Krynicą.
Teraz lecą „Żółte kalendarze ”. Przykrywam leżak ręcznikiem, wyciągam się jak
długa i odpływam.
Przez zmrużone powieki widzę słońce trochę przysłonięte welonikami chmur,
lekki wiaterek, drobne fale przy brzegu, delikatny plusk… Pięknie!
─ Jaaagodzianki ! Jaaagodzianki proszę! Komu jaaagodziankę ?
O matko, jagodzianki też jeszcze tutaj pieką?
Zrywam się, biegnę i nabywam z
leżących w wielkim koszu, dwie pachnące, świeżutkie bułeczki, które oferował
okrzykiem spalony słońcem, starszy pan. Obnośna sprzedaż jagodzianek na plaży... to jest historia!!!
Ciocia kupowała nam też, ale tylko
po jednej, bo liczba wakacyjnej dzieciarni w wieku przedszkolnym była spora ─ sama rodzinka, nie moja, ze wujka strony: Anielka
(jedyna nastolatka), Marysia, Hania (były dwie, ona i ja ) oraz najmłodszy,
trzyletni Antek. Zapamiętałam go najbardziej, bo latał nago, miał czarne,
kręcone loki i ze śniadą karnacją wyglądał jak Murzynek Bambo.
Podobno od kilkunastu lat mieszka niedaleko Londynu.
Upilnować taką gromadkę, to było nie lada wyzwanie dla mojej cioci!
No i zabrać jedzenie dla wszystkich… Coś tam pomagaliśmy nosić, za bardzo
nam, jak to ze starszymi dziewczynkami bywa, się nie chciało Wody ani soku się nie zabierało, tylko jakieś
owoce, bo ciocia twierdziła, że pijąc w upale, jeszcze bardziej będziemy spragnieni.
No i pewnego plażowego popołudnia, siedząc zmęczona na piachu i patrząc w
dal zniechęconym do życia spojrzeniem sześciolatki, rozważałam problem wielkiej
wagi: p i ć!! Chciało mi się okropnie pić!! Uschnę tu zaraz, jak ta biedna
jaszczurka, którą widziałam wczoraj rozpłaszczoną w lesie.
I nagle przerywając moje medytacje, zerwałam się jak ten Archimedes. Nie
krzycząc jednak – eureka – popędziłam w kierunku brzegu.
Ależ głupia jestem, tyle wody w morzu, a ja narzekam na brak picia? Dwoma
rączkami nabieram wodę, chlipię ją szybko, z radością i natychmiast w tym samym
tempie pluję.
Ha! Tego lata jedno z moich większych, życiowych doświadczeń zostało zaliczone.
W o d a m o r s k a j e s t
s ł o n a.
Po kilku latach byłam tutaj znów na wakacjach.
Miałam już dwuczęściowy kostium kąpielowy, uszyty przez moją kuzynkę z
materiału zwanego korą, w pomarańczowe kwiatki i brązowe listki. Górna część
bardziej jako atrapa, przykrywająca przyzwoicie dziewczęce guziczki.
Tamtego lata nie było innych dzieciaków, tylko ciocia, wujek i para
znajomych z Warszawy. Mieszkańcy stolicy od dawna kochają Krynicę. Leżałam na
plaży z tymi Warszawiakami i jak we śnie, jak w
moim prywatnym zaćmieniu, słońce przysłonił cień…
Co ona powiedziała: ─ Haniu? Hanulka?
Nie pamiętam, tylko ten turkus jej letniej sukienki, dekolt wycięty w
karo, bursztynowa opalenizna. Słoneczne objawienie.
W odróżnieniu ode mnie moja mama opalała się pięknie. Mój brąz
uzyskiwałam po kilku dniach bolesnej różowości.
Cholera, czemu pamiętam ten dzień,
jakby to było wczoraj?
Nie chcę. Boli, jak opalone wtedy ramiona, bo Ona tylko
o d w i e d z i ł a m n i e na plaży… Odpływała za chwilę statkiem z jakimś towarzystwem do Orłowa i odszukały mnie z ciocią na plaży, na kilka minut…
o d w i e d z i ł a m n i e na plaży… Odpływała za chwilę statkiem z jakimś towarzystwem do Orłowa i odszukały mnie z ciocią na plaży, na kilka minut…
”Miej czas dla tych, których kochasz ”…
Pewnie nie znała tego przysłowia. Nigdy nie byłyśmy razem na wczasach i
teraz chce mi się beczeć, jakby mi ktoś odmówił kupna loda, albo kubeczka
poziomek ze śmietana, bo były za drogie.
Wspomnienia… jak video film, albo stare fotografie…
wspomnienia są w nas… jak ptaki zagnieżdżone,
gdziekolwiek pójdziemy, zabierzemy
je ze sobą…
***
Jeśli teraz przyjdzie jeszcze facet z drewnianą skrzynką, zawieszoną paskiem
na szyi i zawoła: looody Bambinoo, lateeem i zimą ─ pokulam się ze
śmiechu.
Nie przyszedł. Pewnie już Bambino nie produkują. Pomaszerowałam do budki
i kupiłam sobie Magnum z orzechami na patyku. Lubimy z Horstem Magnum, z
migdałami też. On jest ciągle ze mną…
Wysyłam mu smsa, odpowiedzi na razie nie ma, więc wyjmuję blok i robię notatki
do książki, której pisanie zaczyna mnie już od paru tygodni męczyć. Będąc z
nimi, nie znajdowałam czasu na nic mojego, wszystko kręciło się wokół nich.
A jak będzie teraz, po powrocie?
─ Nie psuj sobie Stara, tych paru dni, wyluzuj ─ mówiła Mary przy pożegnaniu.
Tak właśnie zrobię. I myśląc to,
smaruję się mleczkiem do opalania tak daleko,
jak tylko sięgnę, kładę na leżaku i zamykam oczy.
Z głośnika śpiewa Joe Dassin.
„ Et si tu n’existais pas ”[1]…
Mam wrażenie jakbym była na plaży w Belgii. I z Horstem…
***
Anna Strzelec " Druga pora życia... czyli jak zabija się miłość
Wydawnictwo: www.e-bookowo.pl
Taaaaaaaaak..wspomnienia,wspomnienia..barwnie opisane...z nutka nostalgii..."Druga pora...." Pozdrawiam cieplutko.
OdpowiedzUsuńDanka
Wszystko znasz i trwa... Bardzo cieplutko!
Usuń