Moi drodzy Czytelnicy!
Przyznać muszę, że z pewnym nawet przerażeniem spojrzałam na datę ostatniego wpisu na moim blogu...
Tak się złożyło: operacja, reanimacja, reinkarnacja, rehabilitacja i znów jestem z Wami! :)
Razem ze mną powróciła też bohaterka mojej szóstej książki - Marysia Morelly, której marzy się kariera i sława skrzypaczki.
Dziś dla Was, z serdecznymi pozdrowieniami fragment:
"Marysia - wnuczka Leonii"
Prolog:
(…) Marysia niecierpliwie
rzucała co chwilkę w stronę matki pytające spojrzenia i gdy ta skinęła
potakująco głową, pobiegła do drugiego pokoju, gdzie jeszcze stały ich bagaże.
Po chwili przyszła z triumfującą miną i stanęła przed Jacques’em.
─ Zobacz, mam! ─
powiedziała i podała mu swoje nowiutkie skrzypce i smyczek, a my spontanicznie
zaklaskaliśmy w ręce. Cóż takiego? To tylko skrzypce mojej wnuczki, mniejsze
niż dla dorosłego artysty, gdy ja wzruszyłam się niesamowicie. Miałam wrażenie,
że jeszcze jeden etap zaczyna się w naszym życiu.
Jacques wziął z
namaszczeniem instrument, przeczytał nazwę firmy, która instrument
wyprodukowała i pochwalił wybór.
─ „Stagg Music” to belgijska firma produkująca szeroki asortyment
instrumentów i akcesoriów muzycznych, właśnie dla początkujących artystów,
rozpoczynających swoją muzyczną drogę ─ powiedział do uszczęśliwionej Marysi.
(…)
Anna Strzelec „Akwarele i
lawendy” /2014/
.......................................................................
Próbowała uciszyć męczące myśli o wzruszeniu, prawie euforii, jakie
towarzyszyły jej momentom pożegnania na lotnisku JFK w Nowym Jorku. W pamięci, niczym na dotykowej
komórce ciągle przesuwały się… najpierw twarz mamy z uśmiechem przez łzy. Jeszcze
czuła jej objęcie... Yvonne, zawsze opanowana i nie lubiąca demonstrować swoich
uczuć… Marika, rzucająca się na szyję Marysi i wołająca: - tylko dzwoń zaraz,
albo pisz! Braciszek, który tak szybko urósł i ściskając ją na pożegnanie, co
było raczej do niego niepodobne, szepnął: - zazdroszczę ci… O mało sama się nie
popłakała! Do czego to podobne, takie rozstania! Dobrze, że Jacquesa przy tym
nie było, bo miał zajęcia w Juilliard
School.[1]
Przez prawie pół roku dyskutowali nad Marysi pomysłem. Od dawna było
wiadomo, że jej ambicją jest grać, występować i być sławną jak Jacques. Przez
kilka minionych lat towarzyszyły im jej dziewczęce marzenia…, a on - jej drugi
mąż i mama chyba najbardziej je popierali. A jednak, gdy ostatecznie poinformowała
ich, że chce studiować w Polsce i wysyła już konieczne dokumenty, wszyscy zaczęli się okropnie dziwić: –
dlaczego właśnie tam wybrała uczelnię, a nie w NY, gdy prawie w zasięgu ręki
jest „Juilliard”, w której Jacques wykłada?
Mama pytała, czy Marysia dobrze przemyślała swoją decyzję, ciocia Jane z NY też dziwiła się, chociaż
Marysia wiedziała, że ciocia tęskni za krajem i w taką podróż z pewnością wybrałaby
się razem z nią. Leonia
i Jeremi też trochę, ale bez dramatów. Babcia, najprawdopodobniej w głębi serca
ucieszyła się, że ukochana wnuczka zamieszka bliżej, bo w Europie. A jeszcze
bardziej ciocia Patrycja, która była wieloletnią przyjaciółką babci Leonii i dowiedziawszy
się o projektach studiów panny Morelly, zaprosiła ją do siebie. Marysia wolałaby wybrać uczelnię w Krakowie, ale ze względu na propozycję cioci,
która potajemnie i z zaangażowaniem zaczęła
troszczyć się i dowiadywać o możliwościach i warunkach związanych z przyjęciem zagranicznej
kandydatki na studentkę szkoły muzycznej.
Wszystkim więc nie pozostało nic innego, jak przyjąć do wiadomości, że na
początku lata Marysia wyruszy do Polski.
***
W podróży samolotem najbardziej lubiła moment startu i za każdym razem
ogarniały ją fascynacja i zdziwienie, że dzięki osiągnięciom techniki, to stalowe
ptaszysko potrafi wznieść się ponad chmurami. Zgadzała się też ze zdaniem
matki, że zbędne są badania kosmosu i wszystkie stacje badawcze zawieszone
wysoko w próżni. Marika żartowała ostatnio, że oni tam w górze tylko psują
pogodę, bo porządnej zimy u nich już nie ma, wiosna taka króciutka, a latem
leje. Jean Antoine, nazywany czasem przez mamę po prostu Antkiem, albo Jasiem
zaraz zainteresował się jaką pogodę mają teraz babcia Leni i Jeremi w Prowansji, bo jeśli tam
jest prawdziwe lato, to on bardzo chętnie znów chciałby ich odwiedzić.
Oczywiście zazdrościł starszej
siostrze straszliwie, gdy w rozmowie z Iwoną wynegocjowała przerwę w podróży do
Gdańska, lądowanie w Nicei i krótki pobyt w Antibes.
Marysia lubiła rozmowy i przekomarzanie się z rodzeństwem. Wiedziała, że
będzie jej z pewnością ich brakować i całej rodzinnej atmosfery, ale trudno. Decyzja
zapadła, życie musi toczyć się dalej. Podobno Leni prawie skakała z radości, a
Jeremi przed przyjazdem Marysi, postanowił w ekspresowym tempie odnowić pokoik
na piętrze domu i zawiesić świeże dekoracje z ziół, aby wnuczka czuła się u
nich prawdziwie prowansalsko. To było miłe i trochę śmieszne, ale przecież kochała
ich bardzo i cieszyła się na spotkanie w domu, który pamiętał czasy małego
Jeremiego i jego rodziców. Szkoda, że ich
nie znała. Na cmentarzu w Antibes pozostały nagrobki, w platanach śpiewały ptaki,
a fotografie w starodawnych albumach przypominały francuskich krewnych. Teraz
będzie mogła spędzić początek lata z Leni i Jeremim. Po ich wyjeździe do
Prowansji, Port Jefferson dziwnie opustoszało. Kilkakrotne odwiedziny w ciągu
minionych lat dostarczały wszystkim wiele radości, ale nie rekompensowały
nastroju zapamiętanego z dzieciństwa. Lubiły z Mariką wspominać Rachel
Thompson, która okazała się być ich dalszą ciocią, pozwalała brzdąkać na swoim
pianinie i częstowała gorącą czekoladą... – A pamiętasz naszą Królową śniegu? –
uśmiechała się Marika huśtając na bujanym fotelu. – Kto to właściwie był?
Marysia kiwała przecząco głową. Zagadka pozostała niewyjaśniona.
Allisson z Manfredem często wyjeżdżali, odwiedzając razem z synkiem meksykańskie
Santa Fe i sanktuarium w Guadalupe . Mały Miquel, który po długich staraniach i
podobno, dzięki srebrnej bransoletce, którą powiesiła Allisson w bazylice na
ścianie podarunków dla Morenity, przyszedł szczęśliwie na świat, stał się ich
małym cudem. – Ciekawe – mówiła Marika. Dorośli lubią się zachwycać wszystkim,
co małe. A gdy człowiek podrośnie, nie mają dla niego tyle czasu – wzdychała
filozoficznie, a już odkąd urodził się Antoine, wszystko kręci się wokół niego.
Niewątpliwie „cudowne dziecko”… – Nie dramatyzuj siostro, masz przecież mnie –
śmiała się wtedy Marysia.
Żałowała, że nie mogły razem jechać. Od dzieciństwa były bardzo ze sobą
związane i odkąd stały się nastolatkami, właściwie nie miały przed sobą żadnych
tajemnic. O Dustinie i jego ostatnich zwierzeniach, Marika też wiedziała...
***
Westchnęła i rozejrzała się. Obok niej, siedząca na środkowym miejscu,
starsza pani czytała numer Newsweeka, który razem z innymi gazetami był gratis
dla pasażerów. Miejsce przy oknie zajmował ciemnoskóry mężczyzna, który z
przymkniętymi oczami i słuchawkami na uszach słuchał, prawdopodobnie muzyki. Mijała czwarta godzina lotu.
Stewardesy pozbierawszy opakowania z
resztkami posiłku dla podróżnych, zbliżały się z wózkami, proponując gościom przed
nocą rozmaite napoje.
−
Mademoiselle? Qui vous donnent à boire?
− Cola
avec gin, s'il vous plaît – zamówiła Marysia.
[1]
Juilliard School – nowojorska renomowana
wyższa uczelnia muzyczna i artystyczna.
Summa summarum jestem dorosła. Skończyłam osiemnaście lat, lecę sama do Europy i wolno mi się napić
drinka – myślała, odbierając szklaneczkę z rąk stewardesy. Pomieszała cicho kostki lodu i spróbowała napoju. − Marika
padnie ze śmiechu, gdy jej opowiem. Starsza pani popijając białe wino,
zajmowała się dalej swoją lekturą, ciemnoskóry pasażer zaczął pochrapywać… O mamo, tyle godzin tutaj – myślała, muszę
czegoś posłuchać, bo zwariuję do rana. Odprowadzona uśmiechniętym spojrzeniem
swojej sąsiadki, jednym haustem dokończyła drinka, wyjęła słuchawki i poszukała
nagrania „Metallicy”.
Stewardesy rozdawały wilgotne chusteczki, poduszeczki i koce, a później
przyćmiono też i światła w samolocie. Starsza pani zdjęła okulary, odłożyła
gazetę i uśmiechnęła się do Marysi.
– Dobranoc – powiedziała,
przykrywając się kocem. − Zrobimy sobie przytulnie. Marysi, z wrażenia wysunęła
się słuchawka z ręki.
− Pani mówi po polsku! To dobrze, bo już myślałam, że zanudzę się na śmierć
– roześmiała się przyszła studentka.
− Słyszałam, gdy żegnałaś się na lotnisku z rodziną. To miły zbieg
okoliczności, ale teraz śpijmy, jutro porozmawiamy.
− No tak, było dość głośno i spontanicznie, dobranoc pani.
A to heca… Marysia ponownie włożyła słuchawkę do ucha, przypominając sobie
słowa babci Leonii, która często mówiła, że życie jest pełne niespodzianek i
należy oczekiwać tych najmilszych i absolutnie nie wolno być pesymistą.
***
Dustin powiedział
jej, że nosi w sobie magię i przeznaczenie... że obdarowana jest talentem,
którego nie powinna marnować na metal. To był ich przedostatni wieczór.
Siedzieli nad zatoką, a on właśnie skończył dla niej grać „Schody do nieba”,
które tak bardzo lubiła. On i jego gitara. Nastrój zrobił się dziwny, jak
zwykle, gdy nieuchronnie, na horyzoncie życia pojawia się rozstanie. Pojawianie
się czegoś i znikanie „na horyzoncie życia” wymyśliła niedawno Marika, pisząc
wiersz dla Marysi na pożegnanie. Siostrzyczka z niewątpliwie artystycznym
zacięciem, oddziedziczonym po cioci Steffi, która podobno też umiała pięknie
malować obrazy, jako reminiscencje z wielu podróży.
Dustin… Tamtego
wieczoru Marysia wolałaby, żeby to on chciał wyjechać, a ona zostałaby w domu,
mając czas na rozmyślania…, bo przecież wcale nie łatwo jest odgadnąć, kto i do
czego właściwie jest stworzony? I dla kogo. Z kim żyć, wspierać, wspólne życie
organizować? Zupełnie nie wiadomo i właściwie, nic z tych rzeczy jeszcze nie
pragnęła. Przynajmniej na razie... Dustin siedział zamyślony, a ona zaczęła
głośno zastanawiać się, czy powinna dalej grać klasykę, której – jak czasem,
górnolotnie żartował Jacques, była królewną skrzypcowych dźwięków. A może na
studiach powinna zupełnie zmienić profil? I wtedy Dustin powiedział o magii,
którą ona w sobie nosi i że… będzie mu jej, Marysi, bardzo brakować.
Teraz poszukała
w mp4 nagrania kilku jego utworów, które dał jej przed pożegnaniem. Jak to się
stało – myślała, że nie zauważyła dotąd nic w jego zachowaniu, co mogłoby świadczyć
o tym, że nie była dla niego tylko koleżanką z Community college, w którym poznali się i studiowali dwa lata, bo
było tam taniej, a na czteroletnie studia, jak stwierdzili oboje, zawsze można sobie
później pozwolić. Spędzali więc ze sobą sporo czasu, bo oprócz normalnych
zajęć, chodzili na próby ich uczelnianego zespołu. Występowali na szkolnych i
parafialnych uroczystościach oraz w NY City, a po nich Dustin odwoził Marysię
do domu. Śmiali się i często żartowali, ale Dustin nigdy dotąd nie próbował jej
objąć, ani powiedzieć coś, co wskazywałoby na to, że… Tak trwało do ostatniego
wieczoru…
Lubiła jego typ
urody. Wysoki, szczupły o ciemnych, prostych włosach, bardzo niebieskich oczach
i przesympatycznym uśmiechu. A gdy grał i śpiewał, dziewczyny, i nie tylko z
ich roku były nim zauroczone i z pewnością zazdrościły, że chodzi tylko z
Marysią. Tak mówiła obserwatorka -Marika, i że Dustin jest „odlotowy”, a ona
może się nim zająć, gdy Marysia wyjedzie. Jej dowcipna siostrzyczka.
Z całowaniem tego wieczoru też wyszło jakoś
spontanicznie, pierwszy raz, ale bardzo przyjemnie i jakby samo zrozumiale, bo
rozstawali się po dwóch latach studenckiego bycia razem i nie wiadomo na jak
długo. Odprowadził ją później do domu, życzył powodzenia i obiecał, że jeśli mu
nic nie stanie na przeszkodzie, to pożyczy samochód od rodziców i przyjedzie na
lotnisko. Stała przy wejściu do domu i czekała, że Dustin obróci się i wtedy
pomacha mu ręką, jak przy pożegnaniach w niektórych filmach, albo w jednej ze
scen baletu „Romeo i Julia” Prokofiewa, którego muzyczny motyw lubiła grać.
Dustin nie
obrócił się… W sumie, dobrze, że nie przyjechał na lotnisko, bo spowodowałoby
to jeszcze więcej rozgardiaszu przy pożegnaniu. Coś mu stanęło na przeszkodzie…
Trudno, ale obiecali sobie zostać w kontakcie… Zabrzmiało to, co prawda trochę
oficjalnie, ale, jak to kiedyś mówiła babcia Leonia, o zasadach savoir-vivre, czyli dobrego wychowania, pierwsza pisze lub telefonuje osoba,
która wyjeżdża. I tak też będzie.
Ułożyła się
wygodniej, na ile to było możliwe, na rozłożonym siedzeniu i postanowiła usnąć.
Znów jak slajdy przepływały w jej pamięci sceny z uroczystości zakończenia
college. Odbierali dyplomy, z radością i tradycyjnie obracali swoje birety na
głowach… Na widowni siedziały zadowolone rodziny dyplomantów… Później koncert w
wykonaniu absolwentów i sążniste, szczęśliwe oklaski. Pożegnanie i podrzucanie
ze śmiechem biretami w górę, kto wyżej, na skwerze, przed college. Dustin
dostał od swojej siostry bukiecik kolorowych frezji i dał go Marysi, więc miała
dwa, bo pierwszy, z niesłychanie przejętą miną wręczył jej braciszek. Momenty
opuszczania szkoły na zawsze, są radosne i jednocześnie smutnawe. Dziewczyny
ściskały się, niektóre spontanicznie i łzawo. Omawiano terminy spotkań w czasie
wakacji, gdzieś na tańce, może jakiś wypad nad ocean… Tak było i już się nie
powtórzy… Jeden etap życia zakończony. Zobaczyła Dustina, który czekał na nią
stojąc w cieniu platanów, rosnących przed szkołą. Szła powoli w jego kierunku,
czując znów zapach frezji. Oczy miał smutne i ciemnoniebieskie…− Dlaczego
wyjechałaś? – zapytał. – Miałem ci jeszcze tyle do powiedzenia… Dotknął jej
ramienia, powiedział jeszcze: − excusez-moi… a ona zdziwiła się, że Dustin zna
język francuski i za co ją przeprasza .
– Excusez-moi,
madame – usłyszała ponownie i otworzyła oczy. To ciemnoskóry towarzysz podróży
usiłował minąć jej miejsce, podczas gdy ona wyciągnęła swoje długie nogi na
całą szerokość przejścia.
– O, pardon! –
Marysia próbowała strząsnąć z oczu resztki snu, ale powrót do rzeczywistości
był trudniejszy, niż kiedykolwiek. Skąd Dustin i zapach frezji? I tak bardzo
sugestywnie... Leżała jeszcze przez chwilę z zamkniętymi powiekami, gdy
przypłynął do niej znów znajomy zapach. Obróciła głowę w stronę swojej sąsiadki
i uśmiechnęła się widząc ją, odświeżającą sobie szyję i dłonie wilgotnymi
chusteczkami.
− Dzień dobry, ależ mocno zasnęłam.
Starsza pani
pokiwała głową:
− Tak, spałaś
jak kamuszek. Lot był spokojny, więc ja też trochę odpoczęłam. Kończysz swoją
podróż w Nicei, czy udajesz się gdzieś dalej?
− Do Antibes, a
na lotnisku odbiera mnie babcia i dziadek − odpowiedziała Marysia z uśmiechem.
Pierwszy raz nazwała Jeremiego „dziadkiem” i ta forma rozbawiła ją.
− Wakacje?
− Właściwie dość
krótkie , raczej odwiedziny– zwierzyła się. Muszę dalej lecieć do Gdańska, bo od 22-28 czerwca mam egzaminy na
Akademię Muzyczną.
− O, to
pięknie – pochwaliła starsza pani. − Na jakim wydziale?
−
Skrzypce.
− Dawno
już grasz?
− Od
dzieciństwa.
Towarzyszka
podróży uśmiechnęła się i Marysia miała ochotę jeszcze coś powiedzieć, ale
stewardesy zaczęły ponownie rozdawać wilgotne ręczniczki, zbierać koce,
poduszki, robiąc jak zwykle niezły rozgardiasz. Mile zaczęta rozmowa została
zawieszona. Wrócił też ciemnoskóry pasażer spod okna i zajął swoje miejsce, a obsługa
kontynuowała pokładowy rytuał serwując tacki z porannym posiłkiem.
− Jak
dobrze, że dali coś ciepłego. Nie lubię zimnych kanapek – komentowała starsza
pani, rozpakowując z folii parującą jeszcze zapiekankę.
Przypomniało
to Marysi każdorazowe stwierdzenie mamy, która wolała zjeść owoc, albo sałatkę
zamiast zmęczonej, małej bagietki z serem lub z salami.
− Tak,
ja też – kiwnęła głową i poprosiła stewardesę o kawę.
−
Przygotowałaś już repertuar muzyczny?
− Ależ
oczywiście! Dokumenty też zostały wysłane zgodnie z wymaganiami. Oczy Marysi
zabłysły radością i jej towarzyszka spoglądała na nią z sympatią.
− Lubię
muzykę klasyczną, skrzypcową. Uchylisz mi rąbka tajemnicy, co wybrałaś?
−
Bardzo chętnie. Mogłam przygotować dowolny kaprys lub etiudę w solówce i
wybrałam Niccolo
Paganiniego i jego Kaprys op.1 nr 24.
Sonaty Jana Sebastiana Bacha: Sonatę No. 3 i Trio jego
sonat, bo nie mogłam się zdecydować –
roześmiała się. Mają żywsze tempo, bo tak szczerze mówiąc, to nie przepadam za
Bachem, ale to trio jest dynamiczne i fajnie się je gra. Kocham jego toccatę i fugę d-mol na organy. Marysia była
w swoim żywiole. – Gdy
byłam młodsza, odwiedziłyśmy Gdańsk z moją mamą i młodsza siostrą, ciocia
zabrała nas na koncert organowy do Oliwy. Ktoś, nie pamiętam nazwiska artysty,
grał właśnie te utwory. To była uczta!
− A
dlaczego skrzypce stały się twoim instrumentem?
− Ach,
to nasza rodzinna, amerykańsko- prowansalska historia. Drugi mąż mojej mamy
jest skrzypkiem.
Pogawędka
z nieznajomą była co prawda sympatyczna, ale Marysia uznała, że „rąbek” został
wystarczająco odsłonięty.
−
Zostaje pani w Nicei?
− Tak,
postanowiłam podobnie jak ty zrobić sobie przerwę w podróży i zarezerwowałam
parę dni w niedużym hotelu, w centrum, skąd, jak to się mówi, wszędzie jest blisko.
I pani
Elżbieta pokazała Marysi otrzymany z Nicei kolorowy folder.
− W samym sercu Nicei – powiedziała.
− Hôtel Amaryllis, 5 rue
d'Alsace-Lorraine.
Niezbyt szeroka ulica z pensjonatami i kolorowymi szyldami,
które zapraszały do wejścia. Markety i sklepiki z souvenirami przedstawiały się
równie sympatycznie.
Nie
przepadam za luksusem i nikt na mnie na czeka.
Zabrzmiało
trochę dziwnie, smutnawo, tym bardziej, że starsza pani po chwili wyciągnęła
rękę:
−
Poznajmy się, Elżbieta Szarocka.
− Maria
Morelly. Marysia.
−
Jesteś Polką?
− Tak.
Nazwisko nadał nam partner mojej mamy.
I znów ogarnęły
ją wspomnienia sprzed kilku lat, gdy po narodzinach Jasia – Antosia, Jacques
zaproponował Yvonne, aby nadać dzieciom jego nazwisko. Przyjęły ten pomysł
z entuzjazmem, chociaż Marika, jak to
ona, wieczorem w ich pokoju, zaczęła filozofować:
−
Słuchaj, nie rozumiem, tylko my? A mama? On nie chce być jej mężem?
Marysia,
która rozczesywała właśnie swoje długie włosy przed pójściem spać, odłożyła szczotkę
i usiadła na łóżku obok siostry.
− Daj
spokój, przecież to ich sprawa. Będą chcieć ślub, to go wezmą, a zresztą, czy
to takie ważne? Mama już raz miała i zobacz, co się porobiło. Nie będziemy się
wtrącać, a ty ani mi się waż ich o to pytać!
− Ojej,
pewnie, że nie, ale ja bym chciała mieć ślub z chłopakiem. Marika położyła się
i rozmarzonym tonem perorowała dalej: − mieć długą sukienkę z ogonem i dużo
jasnoróżowych róż.
Marysia
roześmiała się: − to nazywa się trenem, a nie ogonem, ty głupiutka, a poza tym
ślub bierze się przeważnie z chłopakiem. Nie miała zamiaru uświadamiać siostry
o innych przypadkach życiowych i przyjaźniach męsko - męskich, o których
słyszała. Marika przyjęła jej słowa, jako dowcip tej starszej, która zawsze
wiedziała wszystko lepiej.
Ależ to
było dawno…
***
Pani
Elżbieta obrała mandarynkę i poczęstowała Marysię.
− Za
dwie godziny powinniśmy lądować w Nicei. Czy twoi krewni wiedzą, że jesteś już
niedaleko?
−
Myślę, że tak. Mama obiecała śledzić w Internecie przebieg naszego lotu i
kontaktować się z babcią Leonią w Antibes.
−
Leonia? Piękne, poetyckie imię.
−
Zgadła pani. Ona pisze książki i wiersze. Przepraszam, posłucham trochę muzyki.
Marysia założyła ponownie słuchawki i z mp4 zanurzyła się w dźwięki bachowego
trio. Leni i Jeremi z pewnością będą chcieć posłuchać jej interpretacji.
Nicea
1.Powitanie
Wzruszenie
i radość, nie wiadomo których więcej, uczuć, które
tak bardzo wypełniają serce, gdy oczekuje się przybycia ukochanej osoby.
Na
świetlnej tablicy, w holu Arrivées nicejskiego lotniska zmieniły się numery,
pokazując, że Air France z Nowego Jorku właśnie wylądował. Leonia ścisnęła Jeremiego
rękę:
− Jest,
przyleciała, zaraz ją zobaczymy! O, dzięki ci Boże!
W
niezbyt szerokim przejściu ukazał się wreszcie tłumek pasażerów nowojorskiego
lotu. Podróżni wychodzili ciągnąc za sobą bagaże, witali się okrzykami radości,
ściskając nawzajem, a oni ciągle wypatrywali Marysi…
− Nareszcie,
kochanie, tutaj, tutaj!
Leonia zręcznie ominęła kilka osób oraz wysokiego
księdza, za którym zauważyła smukłą sylwetkę Marysi.
Powitania
nie mogły trwać długo, bo choć wielki spodek nicejskiego lotniska zachwycał
obszernością i wygodą, to tutejsze służby porządkowe niechętnym okiem patrzyły
na blokowanie swobodnego przepływu pasażerów.
− Dziewczyny
moje, poprzytulacie się w domu.
Jeremi sam z trudem hamował wzruszenie, ale
musiał opanować radosny rozgardiasz.
–
Jedziemy do domu, proszę!
Wyjął z
ręki Marysi uchwyt sporej walizki na kółkach i roześmiał się widząc, jak cofa
drugą rękę z futerałem skrzypiec.
− Wiem,
wiem, nie zabiorę ci twojego instrumentu – śmiał się głośno. – Już słyszałem,
że prawie nigdy się z nim nie rozstajesz.
Drugie
piętro otwartego parkingu, gdzie czekał wygodny, choć nie najnowszy peugeot,
którym zwykle jeździła Leonia, było prawie puste. Przed nimi szedł jedynie
ksiądz, który również przyleciał z Nowego Jorku, a za nimi - głośno śmiali się
i rozmawiali trzej młodzi mężczyźni, szukający najwyraźniej swojego
pozostawionego tutaj auta. Nagle Marysi w jednej sekundzie wydało się, że świat
eksplodował. Wszystko zdarzyło się jednocześnie. Obok nich z piskiem opon
zahamował szary mercedes, z którego wyskoczyło dwóch pasażerów. Jednocześnie ksiądz
odwrócił się i z przerażeniem dostrzegła pistolet, który trzymał w wyciągniętej dłoni.
Czarny otwór lufy wydawał się ogromnieć i przesłaniać postać w sutannie. Krótki
krzyk Leonii zlał się w jedno z podwójnym, głuchym uderzeniem. Dwa niebieskie
vany zdecydowanie zablokowały szarego mercedesa, a z otwierających się
gwałtownie drzwi wyskakiwały czarne, zamaskowane postacie w hełmach na głowach
i uzbrojone w pistolety maszynowe. Bez ruchu, niczym zahipnotyzowana Marysia wpatrywała
się w wymierzony w nią pistolet i, jak na zwolnionych kadrach filmu, zobaczyła
ciemnoróżową chmurkę krwi, która trysnęła, gdy kula ukrytego strzelca trafiła
dłoń zaciśniętą na broni. Ze wszystkich stron rozległy się krzyki męskich głosów:
− Police!
Au sol! Au sol!
Zdążyła jeszcze zobaczyć, że ksiądz z krwawiącą
dłonią zostaje powalony na ziemię zdecydowanym uderzeniem kolby, a mężczyźni z
szarego auta leżą na betonowej podłodze twarzami do ziemi, przyciskani mocno
kolanami czarnych postaci, w bojowych kamizelkach z wielkimi literami GIPN.
Cały garaż rozbłyskiwał teraz niebieskimi światłami i roił się od uzbrojonych
mężczyzn w czarnych mundurach i takich samych kominiarkach. Dwóch z nich
stanęło po bokach Marysi uniemożliwiając jakikolwiek ruch, a trzeci wyrwawszy
jej futerał ze skrzypcami, zatrzaskiwał stalowe kajdanki na jej wykręconych
do tyłu rękach. Było jej słabo i czuła, że może zaraz zwymiotować, gdy
prowadzono ją do granatowego busa błyskającego niebieskimi światłami. Zbyt przerażona,
nie przyjrzała się okrągłym plakietkom na ramionach każdego z nich, gdzie
umieszczono dziwne, skrzyżowane rewolwery na tle sztyletu i jakiś napis,
którego nie zdołała przecież odczytać. Zauważyła, że Leonia i Jeremi, otoczeni przez
zamaskowanych ludzi również mają na rękach czarne kajdanki.
Biedna
babcia i Jeremi, co się właściwie dzieje? Kręciło się jej w głowie, zaschło w
ustach. Mamo moja, chyba nas tu nie zabiją?
Gdy w
tej przerażającej eskorcie wsiadała do samochodu, usłyszała krótki krzyk
Jeremiego:
− Nie
bój się, to Groupe d’Intervention Police Nationale [1]–
to policjanci!
Nie tak
wyobrażała sobie przybycie i przejazd ulicami Nicei. Samochody mknęły szybko z
wyciem syren, prawie spychając z drogi innych kierowców. Bez zmniejszania
szybkości minęły otwierającą się bramę wysokiego, stalowego ogrodzenia i zahamowały
ostro dopiero przed dwupiętrowym budynkiem, pilnowanym przez uzbrojonych
wartowników. Czarnych postaci znów było wiele i nie zdołała już zobaczyć Leonii
ani Jeremiego. Wprowadzono ją do pokoju, który był nowym zaskoczeniem.
Pomieszczenie nie posiadało okien, a niebieskie oświetlenie sprawiało, że
poczuła przebiegające po plecach mrówki strachu. Jedynym meblem było metalowe
krzesełko z poręczami, do których teraz przykuto jej ręce. Obok stanął
uzbrojony strażnik, milczący jak głaz.
***
Rodzinny dom Jeremiego, który od czasu
powrotu do Prowansji, poślubienia Leonii i zamieszkania razem z nią w Antibes, stał się prawdziwą oazą wypełnioną szczęściem
i wspomnieniami. Dla Veronique Leraine, która opiekowała się domem po śmierci
matki Jeremiego, jako córka jej przyjaciółki, był miejscem równie szczególnym. Zadomowiona
od lat i poproszona przez Leonię o pozostanie w nim, stała się prawie częścią ich
rodziny. Teraz z satysfakcją obeszła pokoje, sprawdzając czy wszystko jest
korekt przygotowane, zaglądnęła do kuchni, czy ciepłe, mięsne danie, które było
jej specjalnością jest prawie gotowe, gdy rozdzwonił się telefon. Aparat
zawieszony na kuchennej ścianie pamiętał czasy rodziców Jeremiego i nadal
służył im, jako jeszcze jedno wspomnienie dawnych lat.
− Salut?
−
Halo! Veronique?
− Oui!
− Tutaj
Yvonne! Czy oni już przyjechali? Dzwoniłam do Leonii, ale jej komórka nie
odpowiada. Sprawdziłam, że samolot wylądował w Nicei przeszło godzinę temu!
Ton
głosu Yvonne wskazywał na duże zaniepokojenie.
− Ależ
proszę się nie denerwować, myślę, że powinni niedługo już być. Może jej komórka
się rozładowała?
−
Jeremi też nie odpowiada, ani Marysia! – krzyknęła Yvonne. – Powiedz im, że
czekamy na wiadomość, natychmiast po przyjeździe do Antibes! Adieu!
− Ależ
oczywiście, przekażę! Z pewnością są w drodze do domu.
Veronique
powiesiła słuchawkę i ją również ogarnęło dziwne uczucie. Wyłączyła piekarnik,
w którym podgrzewała już przygotowany obiad i wyszła przed dom. Usiadła na
schodkach i czekała… Gdy wyjadą zza zakrętu, między wzgórzami, ona pierwsza
zauważy ich samochód.
***
[1]
Policyjna Grupa Interwencyjna (franc.)
................................................................
Jak zwykle czekam na całośc powieści...Widzę,że już niedługo c,d,n. Trzymam kciuki.
OdpowiedzUsuńDanka
Ach. jak miło, że od lat towarzyszysz mojemu pisaniu i rodzinie Morelly. No i nie tylko im :) Serdeczności!
UsuńHaniu, za dużo tych re ... jak na jedną osóbkę. Ale dałaś radę i bardzo się cieszę, że znów jesteś i znów piszesz. Sprawiaj sobie dużo przyjemności i rób to co kochasz. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńPrzyznam, że tęskniłam za Tobą :) Dzięki, dałam... Serdeczności z wzajemnością!
Usuń