Mam nadzieję, że jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia ukaże się moja szósta powieść!
Wiernym czytelnikom zaprezentuję IV część nowojorsko- prowansalskiej sagi:
Z poprzednimi III częściami sagi - nowi czytelnicy mogą się zapoznać w Wydawnictwie:
https://www.e-bookowo.pl/nasi-autorzy/anna-strzelec.htm
https://www.e-bookowo.pl/nasi-autorzy/anna-strzelec.html
A także z treścią moich pozostałych utworów.
Zapraszam!
PS. Dla niecierpliwych :) - fragment:
Nicejska
eskapada
Véronique była zadowolona z propozycji wyjazdu do Nicei i
możliwości ponownego spotkania Van Loc’a. Poprzedniego dnia Marysia zadzwoniła
do Christophera, zwanego czasem Krzysiem, którego poznała podczas niefortunnej
przygody na lotnisku w Nicei i tłumacząc swoją nieobecność, zmieniła termin ich
podwójnego rendez-vous[1]
na jutro. Podobno Van Loc na wiadomość o przyjeździe Véronique bardzo się
ucieszył. Od dnia odwiedzin obu panów u Leonii i Jeremiego w Antibes, zrodziły
się wzajemne sympatie. Ale cóż, jedna, najprawdopodobniej była skazana na
powolne usychanie. Chociaż, kto wie, co naprawdę jest mi pisane – myślała
Marysia, bo sytuacja Véronique, długoletniej mieszkanki Nicei i jej znajomość z
van Loc’em przedstawiała się bardziej obiecująco. Chyba nadszedł już czas, by
opuściła Antibes i przestała świecić
oczami za Jeremim. Tak kalkulując, Marysia zbierała się do wyjścia.
Przed domem czekała już Leonia,
która zdecydowała, że odwiezie „panienki” autem na dworzec, tłumacząc tę
nadmierną troskliwość kilkoma sprawami nie cierpiącymi zwłoki, w centrum
Antibes.
− Nie wracajcie, proszę zbyt
późno!
− Zdrowe i trzeźwe – żartowały − nienaruszone! I śmiejąc
się, wsiadły do nadjeżdżającej kolejki.
Leonia miała zamiar odwiedzić kilka sklepów w poszukiwaniu
dwóch prezentów. Zbliżał się dzień odlotu Marysi, a Leni chciała obdarować
wnuczkę i Patrycję, swoją od lat przyjaciółkę, u której przyszła studentka
miała zamieszkać. Pamiętała, że kiedyś Patrycja zachwycała się narzutą na
łóżko, eksponowaną we francuskim katalogu „Ma Maison”, który do niej Leni
wysłała. Nakrycie było uszyte techniką patchworku w pastelowych kolorach, wśród których
dominowały wzory w różyczki. Czy znajdzie jednak podobną? Dla Marysi
najchętniej kupiłaby sukienkę, stosowną do wystąpienia na egzaminie, ale nie
był to zbyt fortunny pomysł. Powinny same, we dwie wybrać się po zakupy, a czas
tak szybko upływał.
***
Tymczasem w Nicei, na peronie dwóch
mężczyzn czekało na przyjazd regionalnej kolejki z Antibes.
Peter van Loc nie miał zbyt
dobrego humoru. Okazało się, że na dzisiejsze przedpołudnie, sekretarka zaplanowała
mu spotkanie z nową praktykantką, do
służby w jego zespole.
Pozostawało mu więc przywitanie Véronique i nie wiedział,
jaka będzie reakcja kobiety, na jego propozycję spędzenia przedpołudnia.
Za to Christopher promieniał
radością. Wziął sobie dzień urlopu i jak to miał zwyczaj mówić, dziś mógł być
do dyspozycji.
Odnaleźli się na dworcu pełnym
okrzyków powitań i radości, bo sezon turystyczny stopniowo nabierał rozpędu, a
z lotniska w Nicei najkorzystniej jest dostać się pociągiem do miasta.
Jakże
miło było widzieć ich ponownie i być przez nich adorowanym.
−
Jakie plany? Może wypilibyśmy razem kawę?−
Naturellement, avec plaisir[2]!
Lody, ciasteczka?
Postanowili pójść w kierunku plaży, gdzie przy Promenadzie
Anglików kafejki i restauracje, stojące jedna obok drugiej w cieniu palm i z
widokiem na morze zapraszały turystów i mieszkańców.
Véronique z wyrozumiałością przyjęła wiadomość o
kłopotach Petera oraz zaproszenie, by po
kawowych i słodkich przyjemnościach, odwiedzić jego miejsce pracy. Czy pod
wieczór wybraliby się wszyscy razem na kolację, a po niej do kina? O tym
zadecydują po południu, gdy ponownie spotkają się w czwórkę.
Teraz rozdzielili się, a dla Marysi rzeczą priorytetową
stało się znalezienie hotelu Amaryllis, w którym zatrzymała się pani Elżbieta
Szarocka. Krzysztof sprawdził to na planie miasta w swojej komórce, czym niewątpliwie
chciał zaimponować Marysi. Okazało się, że ulica Rue Alsace-Lorraine, przy
której mieścił się hotel, jest całkiem niedaleko.
− Dziesięć minut spacerku, idziemy! Wiesz, chciałem ci
kupić jakieś kwiatki na powitanie – mówił biorąc ją za rękę – ale nie
przeżyłyby przecież tego dnia, do czasu powrotu do domu.
− Nie szkodzi – uśmiechnęła się. – Pomysł był dobry, ale
niepraktyczny. Zobacz, już widać szyld!
Przy tej ulicy i następnej Rue Paganini, restauracje i nieduże hotele
sąsiadowały ze sobą: Hôtel d’Ostende, chińskie bistro i Hôtel Amaryllis, a
naprzeciw butiki i znów kawiarniane stoliki zapraszały pod kolorowe parasole.
− Nawet ulicę imieniem Paganiniego nazwali – westchnęła
zachwycona i weszli do sympatycznego hotelu, bez zbytniego luksusu, za to w
samym sercu Nicei, który to polecała pani Szarocka. Marysia podeszła do
recepcjonistki:
−
Bonjour! Je voudrais voir Madame Elżbieta Szarocka. Quelle chambre?[3]Recepcjonistka sprawdziła w stojącym obok komputerze listę
gości hotelowych i powiedziała:
− Désolé Mademoiselle, Madame Szarocka quitté aujourd’hui
matin notre hôtel[4].− O, non! Savez-vous où elle est allée[5] ?− Oui! A l’aéroport, est retourné vers à Pologne[6].− Merci beaucoup − podziękowała
zasmucona.Wyszli na słoneczną stronę ulicy i Marysia rozpoczęła monolog, wypełniony
samokrytyką:− I tak to jest, cholercia
jasna, gdy się odwleka, zostawia coś na ostatnią chwilę! Gapa jestem!
Krzysztof szedł obok niej, a po chwili zapytał: − A
co to znaczy cholercia?
−To samo, co cholera jasna! I
roześmiali się, wspominając aresztowanie Marysi, pierwszego dnia w Nicei,
właśnie przez niego. Jakież to dziś było zabawne.
− W kajdanki mnie zakułeś!
− Przeprosiłem przecież!
Napijemy się soku?
− Chętnie. Chodź, usiądziemy
trochę, przecież nie mamy się dokąd spieszyć.
Jest pięknie i miło. Lubię Niceę i jego bliskość, też polubiłam – myślała,
popijając pomarańczowy napój i spoglądając na Krzysia. Żal będzie wyjeżdżać.
Podobał się jej. Ciemne, krótko ostrzyżone włosy, szczupła, ale wysportowana
sylwetka i oczy, obserwujące ją z zainteresowaniem. Trudno, nie przyjechałam
tutaj na wakacje. Może spotkamy się jeszcze kiedyś w życiu? Tak wiele jest
możliwe...− Słuchaj Krzysiu, poszedłbyś
ze mną do katedry? To niedaleko stąd.
− Jasne, gdzie to jest?
− Przy 2 Rue d’Italie, niedaleko hotelu, podobno jakieś
sto metrów stąd. Basilique Notre Dame de l’Assomption czyli Wniebowziętej. Tak wskazywał plan
miasta.
− No to idziemy. Dla ciebie wszystko!
Jakie miłe ciepełko
w jego słowach. Czy to tylko zwyczajny podryw? Do katedry faktycznie nie było
daleko.
− Czytałam o niej,
że jest symbolicznym zabytkiem, bo została zbudowana po przyłączeniu Nicei do
Francji w 1860 roku. Zaczęli budować
sklepienie w stylu neogotyckim, potem dobudowali aż osiem kaplic. Oczywiście,
od tego czasu kilka razu przeprowadzali konieczne renowacje, a ogólnie mówiąc,
rozpoczynając budowę, architekci wzorowali się na paryskiej Notre Dame.
Marysia prawie recytowała, a Krzysztof słuchał jej w
milczeniu.
Trochę popisywała się przed nim, ale chciała go po prostu
zainteresować swoją znajomością sztuki. Nie mogli przecież rozmawiać o
technikach batalistycznych i wywiadowczych, jak to prowadzili w Antibes, z Van Loc’em i Jeremim. Krzysztof
ponownie wziął ją za rękę. Dłoń miał przyjemną w dotyku. Z Dustinem jakoś nigdy
nie trzymali się za rękę, ale ich czas upływał inaczej. Między nimi śpiewała
muzyka… Czy zaczynało jej tego brakować?
− Zanim zaplanowałam moją podróż, czytałam sporo o
Lazurowym Wybrzeżu. Kilka lat temu zwiedzaliśmy już katedrę z rodzinką. Tak
niebotyczny kościół zachwycił mnie, a moją siostrę prawie przeraził.
−
Przeraził? Czemuż to?Roześmiała
się.– Była jeszcze mała i pamiętam, że stała z zadartą w górę
głową, oglądała sklepienie i martwiła się, jak oni to mogli budować! Wchodzili
po wielkich drabinach, mieli dźwigi, czy co? A potem zaczęła się martwić, czy
te stare belki nie spadną nam czasem na głowę. Cała Marika!
– Teraz już chyba nie bałaby się, prawda?
− Nie sądzę. Chce studiować historię sztuki albo być
lekarzem zwierząt.
Krzysztof uśmiechnął się również.
– Rozwojowo rzecz biorąc, dość rozbieżne zainteresowania.
− O tak! Poza tym pisze wiersze i chętnie chciała
zaopiekować się moim chłopakiem, gdy wyjadę. Fajna jest.
Marysia spojrzała na niego trochę kokieteryjnie, ale jej
ostatniego zdania Krzysztof nie skomentował, a ponieważ doszli już do placu
przed katedrą, wróciła do tematu.
− Zobacz! Najbardziej podobają mi się te portale i rozeta.
− Przepiękne są wszystkie witraże i bardzo stare. Chyba z XIX wieku. Wchodzimy?
− Oczywiście.
Puściła jego rękę i weszli po kilku szerokich schodach do
wnętrza.
− Kościół jest pod wezwaniem Maryi
Wniebowziętej na pamiątkę pierwszej małej katedry w Nicei, która znajdowała się
na Wzgórzu Zamkowym i miała tę samą patronkę – oznajmiła tonem dobrze zorientowanej
w temacie przewodniczki.
– Czy ty jesteś katolikiem, czy traktujesz zwiedzanie ze
mną tylko turystycznie? – zapytała go półszeptem.
−
Ciii, później ci powiem. W kościele się nie rozmawia.Miał
bardzo ładny uśmiech.Ogarnął ich chłód i tajemniczość, które mieszkają we
wszystkich katedrach. Z witraży i obrazów spoglądały na zawsze uwięzione
postacie świętych. Na obrazie, który był kopią Murilla, Maryja troszczyła się o
malutkiego Jezusa i św. Jana. Najpiękniejsza była jednak w kaplicy figura Matki
Bożej. Marysia uklękła. Niezależnie od tego, co Krzysztof o niej pomyśli,
czuła, że powinna się tutaj pomodlić. Skąd taka potrzeba? Upłynęło sporo czasu,
gdy modliły się z Mariką o wyzdrowienie Jeremiego. Gdy nie wiadomo było, czy
wyzdrowieje po wypadku, w którym ratował Marikę[1]. Później, przed szkolnymi testami zaklinała
któregoś ze Świętych, by jej pomógł albo świątecznie witała małego Jezuska.
Mówi się, że kościoły odwiedzane po raz pierwszy mają swoją magię, a modlitwy w
nich składane – zostają wysłuchane. I z takim założeniem, Marysia prosiła teraz
o pomyślne zdanie egzaminu do Akademii, o zdrowie dla całej rodziny i o
spotkanie prawdziwej miłości. Modlitwy zakończyła zdaniem, które kiedyś
słyszała podczas rozmowy Leonii z jej
mamą, Iwoną. To było jeszcze dawniej, przed ich przyjazdem do Nowego Jorku, gdy
mama przeżywała rozwód z tatą, który odsiadywał wyrok za handel narkotykami.
− Wiesz Iwonko, o co ja się często modlę – mówiła babcia w
zamyśleniu – o zdrowie, ale przede wszystkim, żeby dobry Bóg dał siły i pomógł
znieść wszystko, co jest mi w życiu przeznaczone.
Ciekawe… I babcia świetnie sobie radzi – podsumowała
Marysia w myśli. Poszukała wzrokiem Krzysztofa, który stał przed tablicą ogłoszeniową umieszczoną w kruchcie[2] katedry. Gdy podeszła, wskazał jedną z
informacji:
(…) Jest do dziś
miejscem zgromadzeń liturgicznych wspólnoty katolickiej, a także ośrodkiem
kultury, gdyż odbywają się tu w ciągu całego roku recitale i koncerty.
− Może kiedyś
przyjedziesz i dasz recital albo weźmiesz udział w koncercie, na przykład
kameralnym?
− Ty marzycielu! –
powiedziała z uśmiechem. − A może wcale mnie nie przyjmą i wrócę niepyszna do Jefferson?
Klepnęła go w ramię
i wyszli na przedkatedralny plac. Chciała zapytać, na którą godzinę są umówieni
z Véronique i Peterem, gdy właśnie rozdzwoniła się jego komórka. Z rozmowy
wywnioskowała, że Van Loc pozałatwiał wszystkie sprawy niecierpiące zwłoki i
oboje mogą wracać do ich towarzystwa. Umówili się na Promenadzie Anglików, w
tym samym miejscu, w którym się rozstali. Przyszli uśmiechnięci, zadowoleni,
chyba między nimi zaiskrzyło, a przedpołudnie spędzone w miejscu pracy Van
Loc’a, nie było dla Véronique uciążliwe. Może wprost przeciwnie? Takie wrażenie
odnosiła Marysia i w duszy cieszyła się, że jej chytry plan może dać pozytywne
rezultaty. Postanowili teraz razem zjeść coś na ciepło, jakieś danie francuskie
i zatrzymując się przed kolorowymi stojakami z menu, jakie prezentowała każda
restauracja, czytali głośno i wybierali:
−
Steki w sosie pietruszkowym?−
Kurczaki nadziewane orzechami lub migdałami?−
Polędwica w cieście francuskim?
−
Bażant w winogronach?−
Na co macie ochotę? – pytał Krzysztof, odwracając kartę proponującą sałatki.
− Żadnego bażanta! Gdy pomyślę, jak oskubali i upiekli
tego pięknego ptaka, robi mi się słabo – powiedziała Marysia. Wezmę muszle, do
nich sos czosnkowy i jakąś sałatkę.
− A jeśli zamówię tego kurczaka pieczonego z
orzechami, to spróbujesz ode mnie? – Krzysio objął ją z uśmiechem.
− Wyjem ci orzeszki! A wy, co weźmiecie?
− Chyba te steki. Chętnie spróbuję ich pietruszkowego
sosu. Jakoś dotąd nie dodawałam pietruszki do steku – zdecydowała Véronique – nie wszyscy ją
lubią.
− Umiesz gotować?
Temat wyraźnie zainteresował Petera. Zresztą, jego
postura też wskazywała na to, że lubi dobrze i smacznie zjeść.
− Jeszcze jak! Gdy ona króluje w kuchni, to wszyscy
potem palce liżą! − zawołała radośnie Marysia. Jej plan wyraźnie nabierał
rumieńców.
− Moment! Kto, komu palce liże i dlaczego?
Krzysio zupełnie nie zrozumiał, czemu trzeba lizać?
Matka go uczyła, że palce po jedzeniu wyciera się serwetką i noża też nie wolno
oblizywać.
− O, mamo! Zaraz będzie jak z tym kałamarzem na
początku aresztowania. Pamiętasz? – zaśmiewała się. – Nie słyszałeś po polsku
takiego powiedzenia, że coś jest tak bardzo smacznie przyrządzone, że palce
lizać?
Myślała, że może się obrazi, ale on powiedział:
− Siadajcie i zamawiamy, bo padniemy zaraz z głodu – a
do niej ciszej − nie słyszałem. Paluszki są do całowania, a nie lizania.
Véronique też
usłyszała ostatnie zdanie i obie wybuchnęły śmiechem. Prawdą jest, że obcy
język ma swoje powiedzonka i przysłowia, ale czy każdy dowcip powinnam mu
tłumaczyć? – myślała. Biedny! Ale orzeszki i tak mu wyjem!
Zamówione dania
pachniały pysznie. Siedzieli w ogródku przed restauracją, zajadali, popijali
czerwonym winem, a Marysia do muszli i sałatki z krabów - białym Rieslingiem. Rozmawiali swobodnie,
dużo żartując i zastanawiając się, kiedy będą mogli znów spotkać się tak, we
czwórkę, bo jest nad wyraz sympatycznie. Peter van Loc, intensywnie zapracowany
każdego dnia, po wypiciu dwóch lampek wina wyglądał na mężczyznę prawdziwie
uszczęśliwionego dzisiejszym spotkaniem, a Marysia, której wino troszkę
uderzyło do głowy, po jedzeniu
demonstrowała Krzysiowi oblizywanie paluszków.
[1]
Spotkanie (franc.)
[2]
Naturalnie, z przyjemnością (franc.)
[3]
Dzień dobry! Chciałabym zobaczyć się z panią Elżbietą Szarocką. Który pokój?
(franc.)
[4]
Przykro mi. Pani Szarocka opuściła dziś rano nasz hotel. (franc.)
[5]
O nie! Mogę wiedzieć dokąd się udała? (franc.)
[6]
Tak. Na lotnisko, w drogę powrotną do Polski (franc.)
Pani Anno, przeczytałam chyba wszystko, co Pani dotychczas napisała! Ciekawe i w niektórych książkach nie mogłam się oderwać. "Tylko nie życz mi spełnienia marzeń" czytałam przez całą noc!!! Gdzie mogę dostać drugą część? A teraz czekam niecierpliwie na ostatnią! :) Pozdrawiam cieplutko - Agnieszka
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło Pani Agnieszko, dziękuję!
UsuńII część pt "Druga pora życia czyli jak sie zabija się miłość" - e-book w wydawnictwie podane wyżej, a wersja papierowa u mnie, prywatnie. Pozdrawiam!
UsuńTo już trzecie pokolenie, jakie tu występuje!... Saga nabrała rozpędu! aczkolwiek - wciąż wszystko i wszyscy są ściśle powiązani... Haniu, nie mogę się doczekać całej historii młodziutkiej Marysi!! i nieustająco wzdycham do "Morelowego"... ach!
OdpowiedzUsuńSerdecznie dziękuję Ci Ewo! Ja też bardzo lubię moich bohaterów i trudno było mi się z nimi rozstać. Marysia bardzo dojrzała wewnętrznie, życie sprawiło, że... ach! Już niedługo przeczytasz, a "Morelowy", no cóż nadal wierny Leonii, nieczuły na wdzięki Veronique... My też nie mamy szans Ewuś, oj, nie mamy :) Pozdrawiam serdecznie!
UsuńBardzo cieszę się, że mój blog został zachowany i mogę do niego wracać!
OdpowiedzUsuń