Okno z widokiem na Prowansję
Kto czytał już Wizę do Nowego Jorku, zapewne się ucieszy, bo taki jest początek dalszych losów moich bohaterów. Witajcie w Port Jefferson na Long Island!
Rozdział I
Nie
wszystko, co kocham jest moją własnością, ale od dziś chciałabym móc i umieć
delektować się moim życiem…
─ Parlez-vous francais, monsieur?[1]
Odważyła się tak zapytać stewarda i chyba
tylko dlatego, bo przypominał jej tatusia. Był trochę młodszy, ale bardzo do
niego podobny. Jeszcze w domu, pakując swoje rzeczy na wyjazd do babci Leonii
zastanawiała się czy lekcje francuskiego, na które mama tak uparcie woziła ją i
Marikę w ogóle na coś się przydadzą. Przecież Jeremi, nazywany przez mamę
wujkiem umie mówić po polsku.Teraz chciała się po prostu przekonać: zrozumie ją ktoś, czy też cała nauka poszła
w las.
─ Oui, madam, sil-vous plait[2]─
odpowiedział z uśmiechem mężczyzna, stawiając na stoliku przed Marysią
plastikowy kubek z sokiem pomarańczowym.
─ Yes, me too [4]─
roześmiała się tak radośnie, że Marika podniosła głowę z kolan Iwony, na
których drzemała od kilkunastu minut.
─ Co mówiłaś?
Jasne loki opadły jej na buzię i przykryły zaspane oczy.
─ Powinnaś rozumieć ─ powiedziała wyniośle Marysia. ─ Chodziłaś na
angielski? No właśnie, a poza tym wyglądasz teraz jak pudel!
─ Spałam, nie słyszałam, mamo, ona znów się mądruje. ─ Marika była bliska
łez.
Iwona przygarnęła na nowo do siebie młodszą córeczkę, a starszą objęła
drugim ramieniem.
─ Nie kłóćcie się, jestem pewna, że wasza znajomość języków obcych na dzień
dzisiejszy jest zadowalająca. Wiem, że lot staje się męczący, ale wytrzymajcie
jeszcze trochę. Została nam godzina, no może półtorej do Nowego Jorku. Włączyć
bajkę?
Atrakcyjnością podróży, w której znajdowały się od sześciu godzin były nie
tylko rozkładane siedzenia, poduszki, pledy do przykrycia i kolorowanki z
pisakami, ale i monitory umieszczone „na plecach ludzi” – jak stwierdziła
Marika o tych, którzy siedzieli przed
nimi. Iwona przewinęła pilotem kilka programów i na ekranie ukazał się początek
filmu, który już co prawda dziewczynki widziały, ale ich reakcja w tym momencie
była gwałtowna i pozytywna.
─ O, Alwin, zostaw mamo, zostaw, Alwin i
wiewiórki!
─ OK, oglądamy, każda na swoim, proszę. Chyba
przed miesiącem były razem w kinie i wyszły zachwycone przygodami wiewióreczek,
animacją i muzyką oraz naturalnie happy endem filmu. Teraz powtórka z rozrywki,
a dla Iwony parędziesiąt minut spokoju i czasu do namysłu.
─ Już nie mogę się was doczekać – mówiła Leonia w
ostatniej rozmowie z nimi. Od dnia, gdy mieszkanie Steffi i Jurgena zostało
sprzedane, a Manfred przysłał Iwonie dokumenty oraz przelał uczciwie połowę należnej
im sumy na Leonii konto, mogły pozwolić sobie na częstsze telefoniczne kontakty.
─ Mam nadzieję, że ci się u nas spodoba. Mieszanina ciekawości i podniecenia Iwony przed spotkaniem z matką po
kilkumiesięcznym rozstaniu i wszystkich wydarzeniach, jakie całą rodzinę w
ostatnim czasie spotkały sięgała zenitu. Podekscytowana jestem jak Marysia,
albo Marika – myślała o sobie. Cieszyła się, że matka jest szczęśliwa, bo wiele
na to wskazywało i postać tego francuskiego, morelowego ideała sądząc z opowiadań Patrycji też była interesująca, ale
Iwona po ostatnich przejściach, dotyczących jej ślubnego i afery, w którą
została przez niego wmanewrowana, nie miała ochoty na żadne damsko-męskie
kontakty. Tylko Manfred stał się niespodziewanym wyjątkiem i kwita.
Stewardesa zbierała pojemniki po ostatnio
serwowanym daniu, Iwona poprosiła o kawę, dziewczynki z słuchawkami na uszach zapatrzone
w monitory jak pomocnice pilota machnęły tylko odmownie rękami, żeby im nie
przeszkadzać.
Jeszcze kilkanaście minut i NY. Kto przyjedzie na
lotnisko? Chyba go nie puści samego – myślała o matce i Jeremim. Co to za imię,
a zdrobniale? Remy Martin – jak dobry koniak! I uśmiechnęła się w kierunku córek
widząc, że wiewiórcze przygody dobiegają końca.
─ Zapinamy pasy, moje drogie!
─ Juuuuż ?
To samo lotnisko, na którym przed pięcioma
miesiącami Leonia rozpoczęła swoją amerykańską przygodę.
Dzisiaj czekali oboje, matka z radosnym bukietem
lewkonii, jak zawsze szczupła, dziś sportowo ubrana. Stojący obok niej
mężczyzna wyglądał tak, jak sobie go Iwona
wyobrażała. Wysoki, szpakowaty z uśmiechem wzbudzającym zaufanie. Iwona
odetchnęła z ulgą i ruszyła w ich stronę, ale dziewczynki były pierwsze.
─ Babciu, babi !
Dwie kolorowe walizki zostały w przejściu,
pasażerowie omijali je przystając i obserwując radosne spotkanie Leonii z wnuczkami.
Marika ściskała ją za szyję, a Marysia nie zważając na kwiaty, przytulała się do
jej boku. W zamieszaniu jakie powstało, Jeremi podszedł do Iwony, pomógł jej
odprowadzić bagaże na stronę a potem wszyscy dokończyli ceremonię powitania.
Leonia płakała.
─ Mamusiu, no coś ty, już jesteśmy, jakie
piękne kwiaty, nie trzeba było, o tej porze musiały majątek kosztować… Leonia
trzymała córkę w ramionach i Iwona miała wrażenie, że tym uściskiem dziękowały,
przepraszały i starały się wyrazić wszystkie uczucia z jakimi żyły i walczyły w
ostatnim czasie.
─ Witajcie w Nowym Jorku ! Załadujemy wasze
walizki na wózek.
Jeremi
już podjeżdżał, jak sprawny bagażowy, układał dwie duże i dwie małe, a na samą
górę posadził Marikę. Marysia szła obok niosąc bukiet.
─ Sorry, jesteś troszkę za duża ─ uśmiechnął
się do dziewczynki. ─ Jak minęła wam podróż, to twój pierwszy lot?
─ O tak i całkiem znośnie.
Była zadowolona, że nowy wujek
Jeremi rozmawia z nią jak z dorosłą. Niech sobie Marika siedzi na tej górze i
niech lepiej uważa, żeby nie zleciała. Kochała siostrę, ale bywały momenty, w
których zwyciężało uczucie zazdrości. Wydawało jej się, że mama poświęca Marice
więcej czasu i częściej ją przytula, a poza tym tęskniła za tatą , który
niewiadomo dokąd wyjechał i kiedy wróci.
Idąc z Leonią za tą bagażową procesją, Iwona objęła
jeszcze raz matkę za ramię.
─ Wybacz mi to, co na początku napisałam.
─ Co masz na myśli ?
─ Pamiętasz? Prosiłam cię, żebyś nie pakowała
się w nowe afery.
─ A co powiesz teraz?
─ Świetny
facet! Skrzyżowanie Colina Firth’a z Charlesem Shaughnessy’em w słusznym wieku.
─ Kim?
─ Shaughnessy, grał w „ Niani”. Ach, mister Sheffield!
─ Na to bym nie wpadła! Leonia śmiała się serdecznie wychodząc razem z córką na parking,
na którym Jeremi postawił auto.
***
Teraz milczałam chyba zbyt długo i takie
zachowanie było oczywistą niegrzecznością
z mojej strony, gdyż Jeremi dotknął pytająco mojej ręki i tym gestem przywrócił
mnie z zamyślenia do rzeczywistości.
─ Sorry, ─ uśmiechnęłam się poprawiając na
kolanach kwiaty, które Iwona dała mi do potrzymania na czas jazdy.
─ Ale piękne stateczki, a ten duży biały,
ojej!
Marysia i Marika o mało nie wyskoczyły z
zachwytu. Byliśmy już w Jefferson, a ulica wiodła częściowo wzdłuż zatoki,
gdzie cumowały prywatne jachty i szkoleniowo- naukowy R/V Seawolf należący do
uczelni Jeremiego, którym on wraz z grupą studentów wypływa, aby badać morskie
żyjątka. Zaczęłam opowiadać o tym dziewczynkom i właśnie kończyłam, gdy
zatrzymaliśmy się przed naszym domem.
─ I jest tak, jak mi opisywałaś. Lepiej być
nie mogło. Iwona rozejrzała się wokół i z porozumiewawczym uśmiechem mrugnęła
do Jeremiego: ─ super wybrałeś!
Widziałam, że pochwała ta sprawiła mu
przyjemność, a pierwsze kontakty z moją rodziną zostały miło nawiązane.
Sally wybiegła do nas z radosnym poszczekiwaniem,
ale na jej widok Marika schowała się za plecami Iwony.
─ Nie bój się, zobacz, przecież ona wygląda
jak dziecko Jessie. Wszyscy pozwoliliśmy Sally na powitalne polizanie rąk i
odkładając na później rozpakowanie bagaży rozsiedliśmy się na kanapach w
livingroomie. Na tarasie stały co prawda jeszcze ratanowe meble, ale wiatr
szarpał bezlitośnie pnączami bluszczu. Może jutro pogoda pozwoli nam na
wystawienie naszych twarzy do słońca?
─ Kto miałby ochotę zjeść pizzę?
Jeremi wysunął nęcącą propozycję, przy której
aż zapachniało nam w pokoju i liczył uniesione w górę palce i paluszki, a potem
telefonicznie zamówił według życzeń:
wegetariańską dla Marysi, salami Marice, Iwonie i dla mnie ze szynką, a sobie
oczywiście z owocami morza jak to na szanownego ichtiologa przystało. Co on powiedział
przy jednym z naszych pierwszych spotkań: „ badam i wiem, co jem” ? Tak, wtedy
pochłanialiśmy pyszne smażone ryby w knajpie przy plaży na Staten Island, a potem… poszliśmy na spacer plażą…
i przed zachodem słońca kochaliśmy się pierwszy raz…
Spojrzałam na uśmiechniętego Jeremiego
popijającego piwo i rozmawiającego z moją córką. Ogarnęło mnie uczucie
szczęścia, spokoju i wewnętrznego zadowolenia.
Z samej siebie i nas obojga.
Widocznie tak miało być. Dobry Boże nie zepsuj
niczego… proszę, niech tak pozostanie.
***
Witaj
OdpowiedzUsuńObiecuję w wolnej chwilce poczytać, ale od świąt, albo jestem w gościach, albo sama je mam :) za chwilkę znów znikam.
Pozdrawiam i dzięki za odwiedziny w nowym miejscu :)
Bardzo miło mi z podobnego powodu. Oczywiście zapraszam i pozdrawiam:)
UsuńWidzę, że nie tylko ja mam dosyć onetowego otępienia:)Bardzo tu fajnie. Jak tylko znajdę chwilę, to zapiszę bloga do linków, bo jeszcze wszystkiego nie przeniosłam ze starego bloga:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko:)
Ania
Tak, mnie tez podoba się nowe locum, ale wszystkiego przenieść nie dam rady. Zbyt wiele pracy i wspomnień tam jest zawartych. Niech zostanie do nostalgicznego poczytania...
UsuńŻonkilowo Cię pozdrawiam:)
Haniu, pracowita jesteś jak mrówka. A nauka języków opłaca się, nie pójdzie "w las", jest OK!Pozdrawiam Mary
OdpowiedzUsuńNawet w głębokim lesie odnajdziesz mnie i pochwalisz :) Do pracowitości mi daleko, ale staram się. Lewa górna, bukiet tulipanów dla Ciebie i wracaj szybko do zdrowia, moja Droga!:)
UsuńAleż tu miło się zrobiło! Przeurocza (jak na dziś - kobieca) Czytelnia! Książka już jest, kwiaty na stole -tylko kawkę proszę podać, koniecznie z mleczkiem! Pozdrówka! Ewa K
OdpowiedzUsuńPS. A podtytuł - "Wiza do Prowansji..." jednak zniknął? szkoda, bo juz go polubiłam ;(
Za komplementy dziękuję, kawa też będzie:) a tytuł, jak widzę nadal disputable :)Pomyślę, bo też go lubię. Pomyślnego dnia, Ewo!
OdpowiedzUsuń