Moje motto pozostaje niezmienne: ZADOWOLENIE Z SIEBIE SAMEGO JEST POŁOWĄ NASZEGO SZCZĘŚCIA...

środa, 11 kwietnia 2012


            Okno z widokiem na Prowansję


Kto czytał już Wizę do Nowego Jorku, zapewne się ucieszy, bo taki jest początek dalszych losów moich bohaterów. Witajcie w Port Jefferson na Long Island!


Rozdział I


Nie wszystko, co kocham jest moją własnością, ale od dziś chciałabym móc i umieć delektować się moim życiem…

                                               
                            W podróży

─ Parlez-vous francais, monsieur?[1]                       
 Odważyła się tak zapytać stewarda i chyba tylko dlatego, bo przypominał jej tatusia. Był trochę młodszy, ale bardzo do niego podobny. Jeszcze w domu, pakując swoje rzeczy na wyjazd do babci Leonii zastanawiała się czy lekcje francuskiego, na które mama tak uparcie woziła ją i Marikę w ogóle na coś się przydadzą. Przecież Jeremi, nazywany przez mamę wujkiem umie mówić po polsku.Teraz chciała się po prostu przekonać: zrozumie ją ktoś, czy też cała nauka poszła w las.

─ Oui, madam, sil-vous plait[2]─ odpowiedział z uśmiechem mężczyzna, stawiając na stoliku przed Marysią plastikowy kubek z sokiem pomarańczowym.

─ Do you speeak englisch ? [3]

─ Yes, me too [4]─ roześmiała się tak radośnie, że Marika podniosła głowę z kolan Iwony, na których drzemała od kilkunastu minut.

─ Co mówiłaś?

Jasne loki opadły jej na buzię i przykryły zaspane oczy.

─ Powinnaś rozumieć ─ powiedziała wyniośle Marysia. ─ Chodziłaś na angielski? No właśnie, a poza tym wyglądasz teraz jak pudel!

─ Spałam, nie słyszałam, mamo, ona znów się mądruje. ─ Marika była bliska łez.

Iwona przygarnęła na nowo do siebie młodszą córeczkę, a starszą objęła drugim ramieniem.

─ Nie kłóćcie się, jestem pewna, że wasza znajomość języków obcych na dzień dzisiejszy jest zadowalająca. Wiem, że lot staje się męczący, ale wytrzymajcie jeszcze trochę. Została nam godzina, no może półtorej do Nowego Jorku. Włączyć bajkę?

Atrakcyjnością podróży, w której znajdowały się od sześciu godzin były nie tylko rozkładane siedzenia, poduszki, pledy do przykrycia i kolorowanki z pisakami, ale i monitory umieszczone „na plecach ludzi” – jak stwierdziła Marika o tych, którzy siedzieli przed nimi. Iwona przewinęła pilotem kilka programów i na ekranie ukazał się początek filmu, który już co prawda dziewczynki widziały, ale ich reakcja w tym momencie była gwałtowna i pozytywna.

O, Alwin, zostaw mamo, zostaw, Alwin i wiewiórki!

─ OK, oglądamy, każda na swoim, proszę. Chyba przed miesiącem były razem w kinie i wyszły zachwycone przygodami wiewióreczek, animacją i muzyką oraz naturalnie happy endem filmu. Teraz powtórka z rozrywki, a dla Iwony parędziesiąt minut spokoju i czasu do namysłu.

─ Już nie mogę się was doczekać – mówiła Leonia w ostatniej rozmowie z nimi. Od dnia, gdy mieszkanie Steffi i Jurgena zostało sprzedane, a Manfred przysłał Iwonie dokumenty oraz przelał uczciwie połowę należnej im sumy na Leonii konto, mogły pozwolić sobie na częstsze telefoniczne kontakty.                                        
 ─ Mam nadzieję, że ci się u nas spodoba. Mieszanina  ciekawości i podniecenia  Iwony przed spotkaniem z matką po kilkumiesięcznym rozstaniu i wszystkich wydarzeniach, jakie całą rodzinę w ostatnim czasie spotkały sięgała zenitu. Podekscytowana jestem jak Marysia, albo Marika – myślała o sobie. Cieszyła się, że matka jest szczęśliwa, bo wiele na to wskazywało i postać tego francuskiego, morelowego ideała sądząc z  opowiadań Patrycji też była interesująca, ale Iwona po ostatnich przejściach, dotyczących jej ślubnego i afery, w którą została przez niego wmanewrowana, nie miała ochoty na żadne damsko-męskie kontakty. Tylko Manfred stał się niespodziewanym wyjątkiem i kwita.

Stewardesa zbierała pojemniki po ostatnio serwowanym daniu, Iwona poprosiła o kawę, dziewczynki z słuchawkami na uszach zapatrzone w monitory jak pomocnice pilota machnęły tylko odmownie rękami, żeby im nie przeszkadzać.

Jeszcze kilkanaście minut i NY. Kto przyjedzie na lotnisko? Chyba go nie puści samego – myślała o matce i Jeremim. Co to za imię, a zdrobniale? Remy Martin – jak dobry koniak! I uśmiechnęła się w kierunku córek widząc, że wiewiórcze przygody dobiegają końca.

─ Zapinamy pasy, moje drogie!

─ Juuuuż ?

To samo lotnisko, na którym przed pięcioma miesiącami Leonia rozpoczęła swoją amerykańską przygodę.

Dzisiaj czekali oboje, matka z radosnym bukietem lewkonii, jak zawsze szczupła, dziś sportowo ubrana. Stojący obok niej mężczyzna wyglądał tak, jak  sobie go Iwona wyobrażała. Wysoki, szpakowaty z uśmiechem wzbudzającym zaufanie. Iwona odetchnęła z ulgą i ruszyła w ich stronę, ale dziewczynki były pierwsze.

─ Babciu, babi !                                                            
Dwie kolorowe walizki zostały w przejściu, pasażerowie omijali je przystając i obserwując radosne spotkanie Leonii z wnuczkami. Marika ściskała ją za szyję, a Marysia nie zważając na kwiaty, przytulała się do jej boku. W zamieszaniu jakie powstało, Jeremi podszedł do Iwony, pomógł jej odprowadzić bagaże na stronę a potem wszyscy dokończyli ceremonię powitania. Leonia płakała.

─ Mamusiu, no coś ty, już jesteśmy, jakie piękne kwiaty, nie trzeba było, o tej porze musiały majątek kosztować… Leonia trzymała córkę w ramionach i Iwona miała wrażenie, że tym uściskiem dziękowały, przepraszały i starały się wyrazić wszystkie uczucia z jakimi żyły i walczyły w ostatnim czasie.

 Witajcie w Nowym Jorku ! Załadujemy wasze walizki na wózek.                                                                   
Jeremi już podjeżdżał, jak sprawny bagażowy, układał dwie duże i dwie małe, a na samą górę posadził Marikę. Marysia szła obok niosąc bukiet.

─ Sorry, jesteś troszkę za duża ─ uśmiechnął się do dziewczynki. ─ Jak minęła wam podróż, to twój pierwszy lot?

─ O tak i całkiem znośnie.                                           
Była zadowolona, że nowy wujek Jeremi rozmawia z nią jak z dorosłą. Niech sobie Marika siedzi na tej górze i niech lepiej uważa, żeby nie zleciała. Kochała siostrę, ale bywały momenty, w których zwyciężało uczucie zazdrości. Wydawało jej się, że mama poświęca Marice więcej czasu i częściej ją przytula, a poza tym tęskniła za tatą , który niewiadomo dokąd wyjechał i kiedy wróci.     

Idąc z Leonią za tą bagażową procesją, Iwona objęła jeszcze raz matkę za ramię.

─ Wybacz mi to, co na początku napisałam.  

─ Co masz na myśli ?

─ Pamiętasz? Prosiłam cię, żebyś nie pakowała się w nowe afery.

─ A co powiesz teraz?

 ─ Świetny facet!  Skrzyżowanie Colina Firth’a  z Charlesem Shaughnessy’em w słusznym wieku.

─ Kim?

─ Shaughnessy, grał w „ Niani”. Ach, mister  Sheffield!

─ Na to bym nie wpadła! Leonia śmiała się  serdecznie wychodząc razem z córką na parking, na którym Jeremi postawił auto.         

                                      ***

Ten dzień upewnił mnie w przekonaniu, że decyzja pozostania w NY, zamieszkania z Jeremim i rozpoczęcia nowego etapu w moim życiu była słuszna. Byliśmy w drodze do Port Jefferson, a dziewczyny, czyli moja córka i dwie wnuczki umieszczone przez nas na tylnym siedzeniu samochodu podziwiały okolicę. Bezwiednie wróciłam myślami do innego dnia, w którym siedziałam obok milczącego Wiktora wiozącego mnie do Queens i nie wiem czemu poczułam na nowo gorycz tamtej przygody, którą inaczej, jak właśnie przygodą nazwać nie umiem, bo wtedy ogrom oczekiwań spełnienia naszego związku tak bardzo mnie zaślepił. Jak to się dzieje, że niektóre związki pełne namiętności, łez i absolutnego zaangażowania wspominamy po latach z niesmakiem? W spadku pozostały listy, maile, wiersze – jak nie moje, nie dla niego, jakbyśmy nigdy razem nie istnieli… Miłość wypaliła się, gdzieś na dnie wśród zgliszczy tli jeszcze żal niespełnienia, przed którym bronię się, bo nie mam zamiaru go podsycać ani minionych wydarzeń rozpamiętywać. Czy Jeremi wspomina Jacquline? Podczas naszych spotkań na początku znajomości powiedział mi, że była i odeszła, a ja, że przyjechałam do kogoś, by zakosztować smaku zdrady i rozczarowania. Informacje jak wzmianki o nagłych załamaniach pogody, choć przecież prognozy były dużo korzystniejsze... Nigdy nie rozmawialiśmy szczegółowej o naszych związkach i miłosnych niepowodzeniach. To dobrze czy źle? Nauczyłam się nawet w myślach omijać wiktorowy fragment mojego życia, ten i jeszcze kilka innych. Być może posypywanie wspomnień popiołem nieistnienia udaje nam się do dziś ?
Teraz milczałam chyba zbyt długo i takie zachowanie było oczywistą  niegrzecznością z mojej strony, gdyż Jeremi dotknął pytająco mojej ręki i tym gestem przywrócił mnie z zamyślenia do rzeczywistości.
─ Sorry, ─ uśmiechnęłam się poprawiając na kolanach kwiaty, które Iwona dała mi do potrzymania na czas jazdy.
─ Ale piękne stateczki, a ten duży biały, ojej!
Marysia i Marika o mało nie wyskoczyły z zachwytu. Byliśmy już w Jefferson, a ulica wiodła częściowo wzdłuż zatoki, gdzie cumowały prywatne jachty i szkoleniowo- naukowy R/V Seawolf należący do uczelni Jeremiego, którym on wraz z grupą studentów wypływa, aby badać morskie żyjątka. Zaczęłam opowiadać o tym dziewczynkom i właśnie kończyłam, gdy zatrzymaliśmy się przed naszym domem. 
─ I jest tak, jak mi opisywałaś. Lepiej być nie mogło. Iwona rozejrzała się wokół i z porozumiewawczym uśmiechem mrugnęła do Jeremiego: ─ super wybrałeś!
Widziałam, że pochwała ta sprawiła mu przyjemność, a pierwsze kontakty z moją rodziną zostały miło nawiązane.
Sally wybiegła do nas z radosnym poszczekiwaniem, ale na jej widok Marika schowała się za plecami Iwony.
─ Nie bój się, zobacz, przecież ona wygląda jak dziecko Jessie. Wszyscy pozwoliliśmy Sally na powitalne polizanie rąk i odkładając na później rozpakowanie bagaży rozsiedliśmy się na kanapach w livingroomie. Na tarasie stały co prawda jeszcze ratanowe meble, ale wiatr szarpał bezlitośnie pnączami bluszczu. Może jutro pogoda pozwoli nam na wystawienie naszych twarzy do słońca?
─ Kto miałby ochotę zjeść pizzę?
Jeremi wysunął nęcącą propozycję, przy której aż zapachniało nam w pokoju i liczył uniesione w górę palce i paluszki, a potem telefonicznie zamówił  według życzeń: wegetariańską dla Marysi, salami Marice, Iwonie i dla mnie ze szynką, a sobie oczywiście z owocami morza jak to na szanownego ichtiologa przystało. Co on powiedział przy jednym z naszych pierwszych spotkań: „ badam i wiem, co jem” ? Tak, wtedy pochłanialiśmy pyszne smażone ryby w knajpie przy plaży na  Staten Island, a potem… poszliśmy na spacer plażą… i przed zachodem słońca kochaliśmy się pierwszy raz…
Spojrzałam na uśmiechniętego Jeremiego popijającego piwo i rozmawiającego z moją córką. Ogarnęło mnie uczucie szczęścia, spokoju i wewnętrznego zadowolenia.
Z samej siebie i nas obojga.
Widocznie tak miało być. Dobry Boże nie zepsuj niczego… proszę, niech tak pozostanie. 
                                                   
                                                          ***


[1][1] Czy mówi pan po francusku (franc.)
[2][2] Tak proszę pani, proszę ( franc.)
[3] Czy mówisz po angielsku ( ang.)
[4][4] Tak, też ( ang.)

8 komentarzy:

  1. Witaj
    Obiecuję w wolnej chwilce poczytać, ale od świąt, albo jestem w gościach, albo sama je mam :) za chwilkę znów znikam.
    Pozdrawiam i dzięki za odwiedziny w nowym miejscu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo miło mi z podobnego powodu. Oczywiście zapraszam i pozdrawiam:)

      Usuń
  2. Widzę, że nie tylko ja mam dosyć onetowego otępienia:)Bardzo tu fajnie. Jak tylko znajdę chwilę, to zapiszę bloga do linków, bo jeszcze wszystkiego nie przeniosłam ze starego bloga:)
    Pozdrawiam cieplutko:)
    Ania

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, mnie tez podoba się nowe locum, ale wszystkiego przenieść nie dam rady. Zbyt wiele pracy i wspomnień tam jest zawartych. Niech zostanie do nostalgicznego poczytania...
      Żonkilowo Cię pozdrawiam:)

      Usuń
  3. Haniu, pracowita jesteś jak mrówka. A nauka języków opłaca się, nie pójdzie "w las", jest OK!Pozdrawiam Mary

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet w głębokim lesie odnajdziesz mnie i pochwalisz :) Do pracowitości mi daleko, ale staram się. Lewa górna, bukiet tulipanów dla Ciebie i wracaj szybko do zdrowia, moja Droga!:)

      Usuń
  4. Ależ tu miło się zrobiło! Przeurocza (jak na dziś - kobieca) Czytelnia! Książka już jest, kwiaty na stole -tylko kawkę proszę podać, koniecznie z mleczkiem! Pozdrówka! Ewa K
    PS. A podtytuł - "Wiza do Prowansji..." jednak zniknął? szkoda, bo juz go polubiłam ;(

    OdpowiedzUsuń
  5. Za komplementy dziękuję, kawa też będzie:) a tytuł, jak widzę nadal disputable :)Pomyślę, bo też go lubię. Pomyślnego dnia, Ewo!

    OdpowiedzUsuń

DYSTRYBUCJA:

Moje książki można zamawiać mailowo pod adresem:
strzelec-anna@wp.pl

oraz: www.e-bookowo.pl - wersje ebooka i papierowe.

Łączna liczba wyświetleń

Popularne posty


Popularne posty

Popularne posty