Moje motto pozostaje niezmienne: ZADOWOLENIE Z SIEBIE SAMEGO JEST POŁOWĄ NASZEGO SZCZĘŚCIA...

piątek, 21 lutego 2014

Zanim się ukaże...


     Weekend przed nami, a więc może coś do poczytania?





 Po Wizie do Nowego Jorku i Oknie z widokiem na Prowansję ~ zanim ukaże się ostatnia z mojego trio, którą zatytułowałam:

                  ~ Akwarele i lawendy ~ 

 

Dwa fragmenty. Oprócz bohaterów - znanych już polubionych, nawet pokochanych poznacie nowe postacie, których życie zadziwiająco splata z mieszkańcami Portu Jefferson dostarczając im cały wachlarz różnorakich przeżyć.
No cóż, c'est la vie ... 
 

 
               Dziwne są ścieżki szczęścia. Niektórzy potrafią zbudować swoje szczęście niemal z niczego, ocalić i rozdmuchać nawet najbardziej nikłą iskrę, choć wiatr i deszcz.
Hanna Kowalewska

                     

 
                             Charlotte

 ─ Odebrałam pocztę podczas twojej nieobecności.
Mówiąc to, Caroline położyła list, który Charlotte ogarnęła zdumionym spojrzeniem, ponieważ był to list, który przyszedł „normalną” pocztą. Koperta była ofrankowana zagranicznymi znaczkami, na których widniały afrykańskie zwierzęta. List z Kamerunu od Cecilii! Ze wzruszeniem otworzyła korespondencję z Afryki i zagłębiła się w czytaniu, szybko przebiegając wzrokiem linijki drobnego pisma córki.

„Droga Mamo! ─ pisała Cecilie.
Wiem, że czekasz na konkretną i w miarę wyczerpującą relację ode mnie, więc postaram się jak tylko umiem najlepiej przekazać Ci moje wrażenia, jakie odnoszę po półrocznym już pobycie na tym kontynencie, prawie w samym środku Afryki. Muszę napisać Ci, że to piękny kraj, ale aby poznać Afrykanina, nie wystarczy wraz z nim słuchać rytmicznej muzyki bębnów, podziwiać kolorowe stroje, podglądać dziką przyrodę na safari i zachwycać się pięknem zachodów słońca...Nie wystarczy!
Europejczyk i Afrykanin mają zupełnie inne pojęcie czasu, świata, sensu życia, pracy, a nawet miłości, polityki i wojny. I cóż tu począć? Musimy poznawać tę inną kulturę, szukać wspólnego języka z nimi i nabierać też szacunku do tego co inne… A nie jest to wcale łatwe, o nie!”

─ Ależ się rozpisała dziewczyna. Caroline zaglądnęła przez ramię Charlotty.
─ Może chciałabyś głośno przeczytać?
─ Oczywiście, chętnie.
─ Zrobię kawę, a może wolisz herbatę?
─ Poproszę herbatę, bo czuję, że mi tu zaraz ciśnienie podskoczy ─ stwierdziła Charlotte uśmiechając się. ─ Trzy maczkiem zapisane kartki!

Siedziały w jej przytulnej kuchni, która coraz częściej była miejscem ich rozmów i ploteczek. Po chwili zapachniało aromatyczną herbatą, a Charlotte kontynuowała czytanie afrykańskich wiadomości.
„Przypominasz sobie mamo, że przed wyjazdem wyszukiwałam wszędzie informacji na temat „Afryki w miniaturze”? Zrobiłam co w mojej mocy, by poznać Kamerun jeszcze przed przyjazdem. Oczywiście, realia okazały się odbiegać od moich wyobrażeń.
Wielu ludzi przybyło do Afryki i zamieszkało tutaj na stałe. I jak wielu nas jest - mamy swoje spojrzenie na wszystko co znajduje się wokół nas. Biali ludzie przyjeżdżają do Afryki, bo są przekonani, że Afrykanina wszystkiego trzeba nauczyć, że Afryka jest bez kultury, religii itp... Na początku pobytu wydaje się nam, że prawie wszystko wiemy, że tak wiele możemy dać! Z czasem otwierają się nam oczy i coraz częściej milczymy.
Jest nas tutaj pięć dziewczyn, jedna siostra zakonna i należymy do Wspólnoty Sióstr Pallotynek. Mamo, wiem, że jesteś ciekawa co robię, więc właśnie chcę się z Tobą trochę podzielić moim życiem i pracą tutaj, w tropikalnym lesie, między Plemionami Baka, Fank, Njem oraz Pigmejami.       
O Kamerunie mówi się, że jest wizytówką wszelkich afrykańskich klimatów. I jest to prawda : pustynia, sawanna, busz, tropikalna dżungla i piękne wybrzeże Zatoki Gwinejskiej.
W tym rozległym kraju żyje ponad 230 plemion, które mówią swoimi językami i jest to powodem różnorodnej tradycji, która zmienia się w zależności od plemienia, więc trudno pisać o tradycjach kraju, a urzędowym językiem jest francuski i angielski.

Pamiętasz, jak przed wyjazdem pytałaś mnie dlaczego chcę tu jechać? Tak daleko, upał, węże, skorpiony i miliony mrówek, a do kompletu tych plag dodać trzeba malarię...Mogę Ci teraz powiedzieć, że to zgromadzenie mnie wysyłało, ale ja od zawsze chciałam pojechać do Afryki, a jeśli się bardzo chce, to ziemia i niebo sprzyjają człowiekowi, a Pan Bóg wysłuchuje. Zdziwiłaś się, czytając? Tak właśnie teraz myślę… Każdy z nas przynajmniej raz w życiu postawił sobie pytanie: co jest najważniejsze w życiu? Ja chciałabym jak najpożyteczniej wykorzystać czas, który mi dało przeznaczenie...Pojechałam w tę stronę świata, aby nauczyć się czegoś od ludzi, których spotkam, by móc później  podzielić się tym co wiem, i co mam. Może napiszę kiedyś o tym książkę?
Południowa i wschodnia cześć kraju to lasy tropikalne i tutaj właśnie żyje i pracuje jedna  ze Wspólnot Sióstr Pallotynek. Wschód jest jedną z najbiedniejszych, zaniedbanych części Kamerunu. Połączenia między miastami i wioskami są niedogodne, po prostu brakuje dobrych dróg. Mając dobry samochód terenowy istnieje prawdopodobieństwo, że człowiek penetrując dżunglę w porze deszczowej czy też suchej, szczęśliwie dotrze do celu...

 Jesteśmy prawie na równiku czyli dzień i noc mają po 12godz. Słońce wstaje około 6 a zachodzi o 18. Mamy cztery pory roku czyli tak jak w Polsce, ale tylko liczba 4 nas łączy...duża pora deszczowa trwająca od sierpnia do października, duża pora sucha trwająca od listopada do stycznia. Potem dla odmiany mała pora deszczowa od lutego do kwietnia oraz mała pora sucha od maja do lipca. Nie ma wielkiego wyboru : deszcz lub susza. Błoto koloru cegły po kostki w porze deszczowej i tumany kurzu w porze suchej. Aktualnie zawitała do nas pora deszczowa.
W tym tropikalnym lesie zwierząt „jak na lekarstwo”; specjaliści od ochrony środowiska biją na alarm z powodu katastrofalnego przerzedzania dżungli, ale tylko bija... a las jest wycinany i ogromne drzewa każdego dnia są wywożone do portu w Douala. W naszych stronach żyje plemię Baka- Pigmeje czyli ludzie lasu. Jak długo będą ludźmi lasu?

Mam nadzieję mamo, że Cię nie zanudzam. Zaraz napiszę coś weselszego. Spodziewałam się biedy i nędzy na każdym kroku, a tymczasem… Tu jest zupełnie inaczej. I bynajmniej nie mam na myśli majętności mieszkańców, a raczej bogactwo ich mentalności. Być może Doume nie przypomina 5th Avenue w Nowym Jorku, ale nie jest także slumsem Rio de Janeiro. Faktem jest, że ludzie mieszkają w bardzo skromnych warunkach, ale często jest to ich wybór. Od pokoleń mieszkali w „skleconych” chatkach i cywilizacja w europejskim znaczeniu, nie wmówi im, że bieżąca woda w domu powinna być standardem. Budynki misyjne, zdecydowanie odróżniają się od pozostałych. Są jakby bardziej „nasze”, niż tutejsze. Kameruńczycy widzą, że można żyć wygodniej, ale im odpowiada aktualny stan ich domów. Żyją w tych chatkach, dopóki te się nie rozpadną, bo jakoś nie mają czasu myśleć o remontach. Najwięcej uwagi poświęcają relacjom z innymi. Wolne chwile (czyli prawie całe dnie) przeznaczają na rozmowy z sąsiadami, rozmowy o sąsiadach, odwiedzanie sąsiadów albo przyjmowanie sąsiadów. Monotonne? Nie bardzo, bo sąsiadów jest bardzo wielu! Bez obrazy, ale nastawiłam się na kompletne zacofanie mentalne. Obstawiałam co najwyżej XIX wiek we wszechogarniającym buszu. A tu wszędzie są drogi, już coraz częściej asfaltowe i każdy ma komórkę, a w domu nie ma prądu. Kobiety chodzą w szpilkach chociaż tu nie ma chodników, a w mieście można kupić wszystko, tylko trzeba mieć cierpliwość do sprzedawcy zajętego popołudniową sjestą.

Mamo, nie będę ukrywać… misja katolicka nie była moim marzeniem. Miałam o niej mylne przekonanie. Wydawało mi się, że nawracanie ludzi na wiarę, to podstawa jej istnienia. Tymczasem, misja opiera się na nauce i dbaniu o zdrowie. I oba te cele, wbrew pozorom, są spełniane bardziej po europejsku, niż afrykańsku. Przedszkolaki dorastają w „królestwie” siostry Fabiany. Mają piękny ogród z karuzelami, huśtawkami i drabinkami, salę zabaw z mnóstwem maskotek, przestronną jadalnię i każda grupa wiekowa ma swoją salę z kolorowymi tablicami. W szkole, w którą siostra Judyta wkłada całe swoje serce, każdy ma zeszyty, książki i kredki. Dzieci siedzą w ławkach, mają na sobie identyczne mundurki i tak jak w przedszkolu dostają obiad trzy razy w tygodniu. Dzieciom takie dbanie o ich rozwój bardzo odpowiada. W ośrodku zdrowia nie byłam, ale  ponieważ mieszkam z siostrą Mariettą, jestem przekonana, że tam każdy pacjent ma swoje łóżko i dostaje leki, jak w normalnym szpitalu. Tak więc wiele rzeczy pozytywnie mnie tu zaskoczyło.

Są też sytuacje, w których wciąż czuję się dziwnie. Na przykład, gdy idę do szkoły, mijam pewną budowę, gdzie pracuje dwudziestu, może trzydziestu budowniczych, cieśli itd. Gdy tamtędy przechodzę, wszyscy przestają pracować i po kolei krzyczą: „Oliwia!” Rozumiem, że zwracają na mnie uwagę, w końcu białych nie spotyka się tu na każdym kroku, ale dlaczego mówią na mnie Oliwia? Jest to dla mnie niepojęte. Przywykłam już do tego, że dzieci na mój widok mówią „blanche”. Zdziwiło mnie jednak, kiedy niedawno pewna dziewczynka z przedszkola, z którą znam się z imienia, na mój widok spokojnie powiedziała „tu es trop blanche!”, co znaczy „jesteś zbyt biała!” Zbyt biała?! Miałam ochotę jej odpowiedzieć, że jej karnacja też rzuca się w oczy. Ale tutaj to nie byłaby prawda. Fakt, jestem zbyt biała i teraz nawet mnie to cieszy. Nie mam pamięci do twarzy, a tutaj każdy się ze mną wita, więc nie boję się, że przejdę obok jakiegoś znajomego i go nie zauważę. On zauważy mnie na pewno. Kończę już Mamo, nie martw się o mnie! To ja raczej powinnam o Ciebie… Twoje nagranie dostałam. Jak przykro mi z tego powodu, ale nie martw się już, widocznie tak miało być. Czekam na wiadomość od Ciebie, całuję mocno i przytulam – Twoja Cecilie

PS. Mamo! Jak napisał Bernard Shaw: „miłość upiększa każde romantyczne przeżycie i usprawiedliwia każde szaleństwo.” Pamiętaj tylko to, co było piękne!

 

Caroline uśmiechała się do ostatnich słów napisanych przez Cecilie. Charlotte skończyła czytanie i przez dłuższą chwilę patrzyła na kartki listu i kolorową kopertę, a potem powiedziała:

─ A może powinnam pojechać do niej? Przecież ona tam nikogo nie ma…

─ Jeden pomysł za drugim! Nie nadążę za tobą!

Słuchała przyjaciółki z niedowierzaniem i pukając się w czoło wyrażała znanym gestem absolutną dezaprobatę dla jej słów. ─ I co tam chciałabyś robić?

─ Nie wiem. Tak mi przyszło do głowy… Może mogłabym pomóc w tej szkole, albo namalować serię obrazów z dżungli… i namówiłabym Cecilie do powrotu.

─ Listownie też możesz ją namawiać, a w Italii szkicować.

I Caroline mówiła dalej z dłużej nieukrywaną irytacją:

─ Czy my dla ciebie nic nie znaczymy? Ja, Alain i nasze plany? Zapomniałaś o Wenecji?

─ Pardon[1]. ─ Charlotte westchnęła i złożywszy list córki schowała go do torebki. Wstała i obchodząc stół dookoła podeszła do Caroline i objęła ją.

─ Wybacz mi, szalonej i niewdzięcznej. Oczywiście, że jesteś dla mnie ważna. Zapomnij proszę moje pomysły. Pojedziemy do Italii i będziemy się dobrze bawić.

─ A Alain?

─ Nie pytaj, nie wiem jeszcze, nic nie wiem. Wczoraj wieczorem byliśmy na spacerze. Szliśmy bulwarem, czytał swoje poezje, chciał mnie pocałować…

─ O, nie wiedziałam, że coś pisze?

─ Nie chcąc sprawić mu przykrości pochwaliłam, ale nie zachwyciło mnie. Ani jego wiersze, ni zachowanie. Nie wiem, co mam z tym fantem zrobić?

─ Nic. Zacząć pakować neseser do Wenecji!

                                             ***

Po wyjściu Charlotte, telepatycznym zrządzeniem losu zadzwonił Alain i Caroline dała upust swojemu rozdrażnieniu.

─ Mógłbyś być bardziej cierpliwy? Jak tak dalej pójdzie, to ona nam do Kamerunu poleci!

─ Zwariowałaś?

─ Ja? A ty na głodzie jesteś?

─ Nie bądź wulgarna. Zakochałem się w niej...

─ To opamiętaj się trochę. Ona jeszcze nie jest gotowa.



[1] Przepraszam (franc.)                 

                                                     ***




 


Nie warto porównywać swojego życia z innymi. Nie mamy żadnego prawa, aby wiedzieć czym jest podróż życia dla tych, co żyją wokół nas…
              
          Pocztówka z Wenecji…
 ─ Miałam nadzieję, że już jesteś gotowa, a ty co robisz?
Caroline weszła do pokoju, którą dzieliły z Charlotte. ─ Wracam od Alaina, już czeka na nas w holu, przecież planowaliśmy wspólne wyjście do miasta?
Charlotte siedziała przy biurku. Miała przed sobą kartki papieru listowego z ryciną przedstawiającą szyld hotelu Astoria i widokówkę z Placem św. Marka, którą kupiła podczas wczorajszego spaceru.
─ Jesteś specjalistką od robienia niespodzianek, naprawdę! A może poszlibyście sami? Właśnie miałam zamiar napisać kilka słów do Cecilie, a później poszukać poczty. Widząc skrzywioną minę przyjaciółki, uśmiechnęła się: ─ nie wiem, jak długo pójdzie korespondencja do Kamerunu. Może zdążymy wrócić do domu, a wiadomość ciągle będzie w drodze?
Caroline była niezadowolona, ale widziała, że Charlotte nie ustąpi.
─ Długo będziesz pisać? Może poczekamy na ciebie w kawiarni pod filarami?
─ Daj mi godzinkę. Chciałabym się jeszcze wykąpać, przebrać i spędzimy razem wieczór, dobrze?
─ Ok, ale streszczaj się, tak? Alain też czeka...
Charlotte westchnęła. Ostatnio przestała lubić komenderowanie przyjaciółki, a tym bardziej narzucające się zachowanie Alaina. Wszystko wskazywało na to, że z wyjazdem do Wenecji wiązał wiele nadziei dotyczących zbliżenia się z do niej. Żaden mężczyzna, którego znała w swoim życiu nie był natarczywy, jak on i podczas dzisiejszego wieczoru postanowiła jasno określić mu granice ich znajomości. Najpierw jednak list do córki…
 
Moja kochana Cecilie!
Swoim długim listem sprawiłaś mi olbrzymią radość! Bardzo Ci dziękuję! Przyznam, że jego fragmenty trochę mnie uspokoiły, ale niezależnie od tego zrodził się w mojej głowie pewien pomysł. Ten jednak wyjawię Ci pod koniec pisania.
Jak widzisz, wybrałam się z parą znajomych do Wenecji. Pamiętasz Caroline, prawda? Jest też z nami wspólny znajomy, Alain. Miałam nadzieję na nową, ciekawą znajomość, ale niestety rozczarowałam się. Jego zachowanie rozwiało moje złudzenia i nie jest to mężczyzna warty mojego dłuższego opisu. Jesteśmy w tym pięknym mieście od trzech dni, mieszkamy w korzystnie usytuowanym miejscu, bo zaledwie tylko kilkadziesiąt metrów, dosłownie za rogiem wąskiej uliczki, dzieli nas od Placu św. Marka. Co prawda hotel oznaczony jest tylko dwoma gwiazdkami i nocleg w nim nie przewiduje śniadania, tym samym nie jest zbyt drogi, lecz schludny. Restauracja w nim też sympatyczna, nie wspominając już o wylewności Włochów.
Oczywiście największą atrakcją jest Plac św. Marka, bazylika również jego imienia, oraz Palazzo Ducale czyli słynny Pałac Dożów. Przedwczoraj poświęciliśmy mu czas i zwiedziliśmy pomieszczenia pałacowe. Obecnie w gmachu znajduje się muzeum Museo dell'Opera, ale najpiękniejszy jest widok zewnętrzny. Trzykondygnacyjna budowla z renesansowym dziedzińcem i arkadowymi loggiami. Cudowne i przechadzając się tam czułabym się jak renesansowa dama.
Niedaleko jest słynna promenada Riva degli Schiavoni, a przy niej znajduje się port i główna przystań gondoli. Wczoraj popłynęliśmy jedną z nic przez kanał La Grande, ale przyznać muszę, że nie dla mnie byłoby zamieszkanie w Wenecji ze względu na panującą tam dużą wilgotność powietrza. Podobno, zależnie od pór roku miasto jest stale podtapiane, a tynki fasad domów stojących wzdłuż kanałów są bardzo zniszczone. Miasto, jakich wiele na świecie; posiada dużo wspaniałych zabytków i… turystów, którzy przyjeżdżają, by zwiedzać, podziwiać i to wszystko.
Na koniec córeczko, napiszę Ci o moim pomyśle. Chciałabym przyjechać do Ciebie… Zobaczyć, jak tam, w Afryce naprawdę jest. Oczywiście wierzę w to, o czym pisałaś, ale bardzo też tęsknię za Tobą! Po powrocie z Wenecji zorientuję się, jaka jest możliwość przyjazdu do Was. Może uda mi się sprzedać kilka moich obrazów, to zysk z nich przekażemy na Waszą misję, dobrze? Mam też trochę oszczędności, które mogą służyć Waszej sprawie i mieszkańcom Kamerunu. Całuję Cię mocno i  przytulam - mama
  Jeszcze pocztówka, ale to już później. I tak dziś nie znajdzie poczty. Zostawiła pisanie na stole i poszła przygotować kąpiel, bo czas płynął. Obiecała przecież Caroline przyjść za godzinę.
Leżąc we wannie, zamyśliła się… W ostatnich dniach często wspominała Jacquesa. Od dnia ich rozstania nie otrzymała żadnej wiadomości. O terminach jego koncertów czytała w prasie. Czy koncertował już we Włoszech, a może w Wenecji? Marzyła, że spacerują tutaj razem wąskimi uliczkami, a w najstarszej z pięknym, nastrojowym wnętrzem Caffe Florian pod arkadami, delektują się jedząc lody i prawdziwe, włoskie tiramisu. Może poszliby też do teatru La Fenice… Z Jacquesem wszystko byłoby inaczej. Wyobrażała go sobie ponownie na scenie, słyszała jego muzykę i te wspomnienia bolały niczym dotyk niezabliźnionej dotąd rany.
Dlatego najlepszym wyjściem będzie wyjazd do Cecilie! Tak postanowiła i o powziętej decyzji nie powie nikomu, Caroline też nie! Kolejne dni z pewnością przyniosą wiele nowości. Może jeszcze namaluje jakiś obraz, którego nikt nie zobaczy, bo Charlotte opuści Europę. Wczoraj na placu zrobiła kilka szkiców, które Caroline pochwaliła, że są wspaniałe, gdy Alain patrzył dziwnie zazdrośnie.
Woda we wannie stygła, ale kąpiel doskonale wpłynęła na poprawę jej nastroju. Jeszcze parę minut... Powinna wstać, ubrać się i pójść na spotkanie z nimi, bo przecież czekają.
Nie usłyszała odgłosu otwieranych drzwi i kroków wchodzących do pokoju…
                                                          ***

PS. W książce, dzięki uprzejmości s.Judyty http://lavieestbelleijatez.blogspot.com/ i jej zgodzie na publikację, wykorzystałam wiadomości dotyczące pracy Polskiej Misji w Kamerunie.


PS 2. Drodzy czytelnicy! Wybaczcie różnice czcionki, ale kopiowanie na bloggerze z już sformatowanej książki nie jest takie proste. Summa summarum - to przekazywana Wam treść jest najważniejsza, prawda?
Słonecznej, pachnącej niedzieli wszystkim, do mnie tu zaglądającym życzę. 


 
 Anna Strzelec   
...............................................

 


                                 

 

czwartek, 20 lutego 2014

***


      Z rodzinnego archiwum...

Post, który udostępniam, został napisany prawie dwa lata temu, lecz nic nie stracił na swojej aktualności i niech będzie moim postscriptum do refleksji
 o książce Anny Klejzerowicz "LIST Z POWSTANIA".




( Wiosna 1944 przed powstaniem, " Lilka" pierwsza z prawej )



Chciałam zamieścić przed 1 sierpnia, ale Agnieszka ( lat 13 ) była na szkolnej wycieczce w Grecji i wiadomości z tak zwanej " pierwszej ręki" dostałam dopiero wczoraj. Poza tym, myślę, że pamięć o bohaterach, którzy żyli wśród nas jest głęboka i towarzyszy nam nie tylko w dniu rocznic.

Poniżej cytuję obszerne fragmenty jej ubiegłorocznego wypracowania

pt. Co wiem o  Powstaniu Warszawskim.


" Na temat okupacji i przebiegu Drugiej Wojny Światowej z podręczników i lekcji historii wiem niewiele, ponieważ nie przedstawiają one pełnego obrazu obrazu zdarzeń, nie przekazują emocji towarzyszacych bohaterom narodowym podczas walk w obronie ojczyzny co w bardzo dużym stopniu wpływa na zapamiętywanie i kojarzenie wojennych faktów. " Suche" informacje z lekcji nie trafiają tak głęboko do psychiki ludzi, jak przekaz filmów historycznych bądź opowiadań i wspomnień walczących. Opisy zdarzeń wojennych i przebiegu samego Powstania Warszawskiego utkwiły mi głęboko w pamięci ze wspomnień mojej babci Leokadii.

Ten okres jest mi szczególnie bliski, gdyż moja babcia pseudonim " Lilka" uczestniczyła w Powstaniu Warszawskim należąc do batalionu Saperów Praskich pod przewodnictwem kpt.sap. Józefa Pszennego psedonim " Chwacki". Drugą osobą w naszej rodzinie był wujek więziony i przetrzymywany w obozach nazistowskich na terenie naszego kraju. Jego historia wiąże się z historią babci - jego siostry.

Pierwszy dzień Powstania babcia wspominała entuzjastycznie, gdyż wśród ludzi szykujacych sie do walki panowało duże podniecenie, a zarazem niepokój związany z oczekiwaniem na sygnał do rozpoczęcia walki. Również radość, bo zbliżał się czas wyzwolenia Warszawy i oczekiwanej wolności.

" Lilka " opuściła dom w półbutach, długich skarpetkach, spódniczce i cieniutkiej bluzeczce z narzuconym letnim paltem. Gdy nadeszły chłodne noce nie narzekała ani na chłód, ani dokuczający coraz bardziej głód. Jako łączniczka dostarczała koniecznych informacji wyznaczonym przez dowódców osobom, a spoza W-wy przemycała broń dla walczacych. W czasie okupacji udało jej się dostać do pracy w hurtowni farmacutycznej Klawego i mieć mozliwość " organizowania " leków i witamin dla Polaków - krewnych, znajomych i wszystkich, którzy jej pomocy potrzebowali.Wykazała bohaterstwo pomagając przeżyć swojemu bratu, który był lekarzem uwięzionym najpierw na Pawiaku, a potem w Oświęcimiu i Mathausen. W paczkach, które można było wysyłać rodzinie dozwolony był chleb i cebula. Babcia Lilka piekąc sama chleb, ukrywała w nim rozkruszone witaminy, lekarstwa w tabletkach i w ten sposób powstawał " leczniczy chleb" jak go więźniowie nazywali. Na Święta B.Narodzenia były posyłane paczki zawierajace opłatek, gałązkę świerku i chałkę drożdżową słodką, która była niewątpliwym rarytasem. Z tego okresu okupacji zachowały się w mojej rodzinie dwa listy, których kopie załączę. Obóz, w którym przebywał wujek został wyzwolony przez Amerykanów, a on sam wyemigrował do Francji, osiedlił się w Paryżu, gdzie założył rodzinę i pracując w zawodzie lekarskim, nigdy o swojej siostrze Lilce i jej rodzinie nie zapomniał, pomagając jej materialnie w trudnych, powojennych czasach.

Inne, pełne emocji i zapierające dech w piersiach było wydarzenie z życia mojej Babci. Mianowicie, pewnego ranka idąc do pracy znalazła się w łapance. Opowiadała później swoim dzieciom, że więziona razem z innymi ciężarówką poza Warszawę, przemyślała całe swoje życie. Gdy samochody zatrzymały się, w dalszą drogę musieli wszyscy udać się pieszo. Teren, na którym zostali wysadzeni były to tzw. " Płuca W-wy" czyli Puszcza Kampinowska. Całą grupą szli polną drogą wzdłuż której rozciągały się pola uprawne. Była już godzina popołudniowa i na polu kobiety zbierały ziemniaki. Babcia korzystając z chwilowej nieuwagi hitlerowców, zrobiła parę kroków w bok i zaczęła pracować razem z kobietami z pola. Niezauważona widziała kątem oka oddalającą się grupę z łapanki. Długo potem nie mogła przyjść do siebie i uwierzyć w swoją zimną krew i to, że uniknęła niechybnej śmierci. Nieustraszoną osobowość mojej Babci potwierdza jeszcze jedno wydarzenie. Zdobycie jakiegoś miejsca pracy w czasie okupacji było bardzo cenne. Leokadia, chcąc pomóc znajomym wzięła ich " kenkarty" do zaprzyjaźnionego pracodawcy, aby im też wystawił zaświadczenie o pracę. Po drodze natknęła się na kontrolę policji niemieckiej, która zażądała od niej kenkarty. Babcia zamarła, bo przypomniała sobie, że w roztargnieniu włożyła do kieszeni wszystkie trzy kenkarty, swoją i dwóch kolegów. Opowiadała później, że jej ręką w tym momencie musiała kierować opatrzność Boża, bo wyjęła po omacku jedną, swoją kartę...

Dalsze losy obrończyni W - wy, to ukrywanie się i niepewność. Po zakończeniu II wojny Światowej uciekła przed oficerami NK WD z obawy przed aresztowaniem do Wrocławia. Tam poznała mojego dziadka, Stefana, który wrócił z przymusowych robót z Niemiec i pracował razem z nią w fabryce drewna, a potem studiował weterynarię i został lekarzem zwierząt. Moi dziadkowie pobrali się w 1951 roku. O swojej przynależności do Armii Krajowej Babcia nie mogła nikomu szepnąć ani słówka z powodu panującego w naszym kraju historycznego zakłamania. Kiedy nastał rok 1970 mogła ujawnić swoją przeszłość w AK, ponieważ zmieniły się rządy w Polsce. Kilka lat później prezes Rady Ministrów Henryk Jabłoński nadał Leokadii Krzyż Powstańczy i stopień Porucznika Armii Krajowej. W 2004 roku nadszedł długo oczekiwany przez wszystkich powstańców moment otwarcia Muzeum Powstania Warszawskiego, które jest ukoronowaniem ważności czynów powstańców W-wy i pokazuje wielkie ich znaczenie dla Polski. Od tego czasu " Lilka " jeździła dwa razy do roku na powstańcze uroczystości, a ja razem z nią i cieszyłam się, widząc jej zaangażowanie i radość ze spotkania z innymi kolegami i koleżankami z tamtych lat. Moi dziadkowie już od kilku lat nie żyją. " Lilka " zmarła w 2007 roku i została pochowana w 63 rocznicę Powstania Warszawskiego, ze wszystkimi jej przysługującymi honorami. "


PS. Tyle wspomnień ze strony ich wnuczki, Agnieszki K. Od siebie mogę dodać, że Leokadia i Stefan byli wspaniałymi ludźmi. Wychowali i wykształcili czworo dzieci, mądrzy życiowym doświadczeniem, oddani dla swoich wnuków i prawnuków, uczynni dla ludzi i zwierząt. Kochałam ich oboje, należeli do mojej rodziny i dzisiejszy post Ich pamięci poświęcam.

                                      
Anna Strzelec
.........................
    


wtorek, 18 lutego 2014

Anna Klejzerowicz - LIST Z POWSTANIA -


 



         Recenzji o książce Anny Klejzerowicz "LIST Z POWSTANIA" napisano już kilka...

Powieść zdążyła stać się bestsellerem i na takie uznanie w pełni sobie zasłużyła.

Ode mnie dziś kilka słów refleksji. Nie zdziwcie się, ale przeczytałam ją dwa razy, aby razem z jej bohaterami w pełni przeżyć historię i pisarski kunst Autorki.

Temat Powstania Warszawskiego od dawna nie był mi obcy, może i dlatego, że pewna osoba z mojej rodziny także brała w nim czynny udział. Żona mojego wujka była rodowitą warszawianką i łączniczką w PW - psedonim Lilka.

  U Anny Klejzerowicz, mistrzyni tworzenia kryminanych powieści, historia splata się z wydarzeniami, które nie pozwalają bohaterom wrócić do codziennego życia, do tak zwanej "normalności", bo wspomnienia żyją i są pełne nierozwiązanych zagadek.

" Kiedy umiera ktoś bliski, grunt usuwa nam się spod nóg" - mówi jedna z bohaterek "Listu z powstania". A co zrobić, gdy ci bardzo bliscy i kochani odchodzą jeden po drugim, a podejrzenia i obsesyjny strach o własne bezpieczeństwo prowadzi prawie do obłędu? Nie da się pogrzebać wspomnień... i trudno jest zapomnieć o przeszłości, gdy dorastało się w chorym kraju, jakim była Polska w czasach Komuny. A może lepiej byłoby zachować choć garść tych dobrych wspomnień, bo konfrontacja z rzeczywistością będzie jeszcze bardziej bolesna?

W psychice głównej narratorki powieści, Marianny gnieździ się obawa przed jakimkolwiek związkiem z żywą istotą, nawet zwierzęciem- kotem lub psem, bo ponowne rozstanie byłoby jeszcze jednym bólem do przeżycia.

Lecz są momenty wyciszenia... relaksujący pobyt na działce u dobrego znajomego od lat, przyroda, która wpływa kojąco i jak to u Anny Klejzerowicz bywa, rudy kot, spoczywający na kolanach...

Na następnych stronach powieści przeszłość ponownie daje znać o sobie, ale... przynosi  sympatię przeradzającą się w miłość. Wzbudzający zainteresowanie gość z Anglii, Max uważa, że "historię można oswoić"... w sercu, w pamięci... Przyznam, że od 216 strony powieści zaczęłam się bardzo o nich bać. Chciałam, aby Marianna przy boku Maxa odnalazła wewnętrzny spokój, by przestały ją dręczyć duchy historii, lecz gdy napięcie akcji ponownie wzrosło, przeczuwałam, że happy endem się nie zakończy... Nie, to przecież nie byłoby w stylu Anny Klejzerowicz! I znów nastąpiły wydarzenia, od których włos zjeżył mi się na głowie i spalilam jeden po drugim trzy papierosy, choć ostatnio rzadko po nie sięgałam.

Reasumując - "List z powstania" to genialnie skonstruowana powieść z totalnie zaskakującym zakończeniem. Autorce z całego serca gratuluję, a Jej książkę czytelnikom bardzo polecam!


Anna Strzelec
        


DYSTRYBUCJA:

Moje książki można zamawiać mailowo pod adresem:
strzelec-anna@wp.pl

oraz: www.e-bookowo.pl - wersje ebooka i papierowe.

Łączna liczba wyświetleń

Popularne posty


Popularne posty

Popularne posty